Выбрать главу

– Zwariował! – krzyknął Kapitan. – Przecież załatwią cię w mgnieniu oka.

Ale Mały już wdarł się w tłum. Zręcznie posługując się pałką, robiąc uniki przed spadającymi na niego ciosami, uderzył kogoś „bykiem” w brzuch, na czas zauważył rękę z „biczem”, skierowanym w jego stronę, uderzył kantem dłoni w tę rękę, zdążył schwycić rękojeść „bicza” i smagnął nim po zbliżających się twarzach, rękach, szyjach. Ktoś zawył z bólu, ktoś upadł i Mały przesunął się o dalsze pięć metrów. Mógł już dosięgnąć „biczem” wolnego w czerni, ale nie spieszył się: cios pałką będzie skuteczniejszy, a w razie czego gołymi rękami też da sobie radę. Nagle coś połyskliwego oparzyło mu plecy. Zachwiał się z bólu, przed oczyma popłynęły ogniste koła: trafili mnie, dranie!

Zacisnął zęby i ruszył na oślep w stronę, gdzie majaczyła czarna plama. I kiedy nagle ta plama wyrosła przed nim, przekształcając się w siatkową koszulę, bez zastanowienia wyrżnął w obciągnięte nią barki: z rozmachem, z całej siły. Hedończyk stęknął i zaczął osuwać się na ziemię, a Mały zarzucił go sobie na ramiona i zataczając się, poszedł z powrotem – tak samo jak Wytrwały zasłaniając się bezwładnym ciałem przed uderzeniami. Wydostał się z tłumu, zrzucił zwiotczałe ciało na wypolerowany plastik placu i wyciągnął zza pazuchy leżącego Hedończyka prostokątną, różową sztabkę.

– Trzymaj – rzucił Wytrwałemu, a ten chwytając nóż w locie, pochwalił go:

– Nieźle. Ta informacja pomoże ci przejść do nas.

– Do kogo?

– Do nadludzi.

Mały wytarł spocone czoło.

– Dziękuję. Jakoś nie mam ochoty. – Ostrożnie poruszył ramionami plecy niemiłosiernie piekły, osmalone nożem wolnego.

– Kto im dał te noże? – spytał Kapitan.

– Sirgowie. Któż inny?!

– Ale skąd sirgowie mają noże?

– Z przestrzeni.

Kapitan nie zrozumiał, ale nie zadawał dodatkowych pytań – i tak nie otrzyma bardziej sensownej odpowiedzi. Nierozgarniętych i ciekawskich tu nie lubią.

– Dlaczego dają wolnym broń? Czy nie rozumieją, że to niebezpieczne?

– Wiedzą o tym, ale sirgowie są przeciwko stabilizacji. To buntownicy.

Kapitan zamyślił się. Któż może się buntować w tym idealnie dopasowanym mechanizmie społecznym? Wygląda na to, że nie jest on tak idealnie dopasowany. Komuś coś się nie podoba, ktoś próbuje coś naprawić. Albo zniszczyć. Sirgowie. Ten człowiek, który nazywał się kołysaczem przestrzeni był jednym z nich?

– Czy w Aorze jest ich wielu?

– Nie wiem – wzruszył ramionami Wytrwały – ale utrudniają stabilizację.

– To powstrzymajcie ich.

– Nie można. Są nieuchwytni.

– Nawet dla was?

– My nie władamy przestrzenią, a oni są władcami kołysań. Bawią się mirażami. Nie rozumiesz tego.

Dlaczego? – miał ochotę spytać Kapitan. O mirażach wiedział na pewno więcej niż Wytrwały, ale na wszelki wypadek przezornie zamilkł.

– A można się gdzieś spotkać z sirgami? – zapytał Mały.

– Spotkasz się. – Wytrwały nadsłuchiwał czegoś. – Nawet, być może, bardzo prędko.

Powiedział coś swemu towarzyszowi, ale Kapitan nie „usłyszał” tej myśli, była zablokowana.

– Chodźmy stąd, już nie jesteśmy tu potrzebni. – Wytrwały wziął Kapitana pod rękę. – Bójka wkrótce się skończy, a poza tymi dwoma nikt więcej nie miał noży.

– Co się z nimi stanie? – Kapitan wskazał ruchem głowy bezwładne ciała Hedończyków.

– Pójdą do przeróbki.

– Kiedy?

– W nocy.

– Kto ich stąd weźmie?

– Nie wiem. Rano ich już nie będzie. Tak jest zawsze.

Kapitan ruszył w ślad za gatrami. Ksor dawno już zniknął w tłumie: wolał nie pozostawać w towarzystwie nadludzi, a Mały z jakiegoś powodu zatrzymał się na placu, uważnie go obejrzał, jakby próbował coś zapamiętać i omal nie zgubił swoich towarzyszy, którzy maszerowali w kierunku centrum miasta, rezygnując z bajkowej teleportacji.

Tymczasem zaciekłość bójki już wygasła, Hedończycy rozchodzili znudzeni, obojętnie mijając tych, którzy nie mogli wstać.

Rozdział V

Polowanie na wiedźmy. Sirgowie.

„Kto tu może się buntować? – myślał Kapitan. – I jak? I po co? I przeciwko komu? Same znaki zapytania. Okazuje się, że logiczny aż do znudzenia system Nauczyciela jest nielogiczny w samych swoich założeniach. Wszystko jest kontrolowane, tymczasem Aorę niepokoją niekontrolowani sirgowie.” Wytrwały sam to przyznał. Mimo to trudno uwierzyć w rewolucyjny charakter buntu sirgów. Jaki mieliby powód, czyżby system im się nie podobał? Bzdura, niemożliwe: przywykli do niego w ciągu tysiącleci. Przecież ten system to oni sami, i zniszczyć go – oznacza zniszczenie samych siebie. A takie samopoświęcenie jest raczej wątpliwe. Najprawdopodobniej bunt jest celem samym w sobie, buntem z nudów, z «wszystkodozwoloności», buntem dla buntu. Któż to wie? Może za te buntownicze wyskoki doliczają im hojną rączką jednostki info? Dlatego też ich bunt nie wywołuje protestu i sankcji karnych, a jeżeli chodzi o zakres informacji, to najprawdopodobniej jest on nawet większy niż u nadludzi. Zresztą, to wszystko są domysły”.

– Dokąd idziemy? – spytał, nie wiadomo dlaczego szeptem, Mały. Kapitan wzruszył ramionami. Wytrwały, przejąwszy myśl, odwrócił się:

– Chcieliście spotkać się z sirgami. Idziemy do nich. Wiedzą, że przyjdziemy.

– Skąd?

– Zawsze przychodzimy, kiedy urządzają polowanie na wiedźmy.

– Tkwimy w niewoli ziemskich skojarzeń – mruczał do siebie rozdrażniony Kapitan – a dopóki nie uda się nam od nich uwolnić, ni czorta nie zrozumiemy. Może sirgowie to miejscowa inkwizycja? Nawet na Ziemi jednakowo brzmiące słowa mogą mieć w różnych językach różne znaczenia. Wyzwolić się od ziemskiego sposobu myślenia, nie porównywać, nie szukać analogii, może wtedy rozgryziemy ten twardy orzeszek.

Milczący do tej pory ksor, który, jak się okazało, podążał za nimi, jakiś wyciszony w obecności nadludzi, ale który wbrew przypuszczeniom Kapitana nie próbował zniknąć w tłumie, nagle dał o sobie znać:

– Nie pójdę dalej.

– Dlaczego? – zdziwił się Mały.

– Nie chcę.

Ksor stał na skraju tunelu, nastroszony jak ptak, skurczony, z opuszczoną głową, patrzył gdzieś w bok i wydawało się, że stał się jakby niższy. Najwidoczniej, czegoś się zląkł. Ale czego? Wokoło nie było nic strasznego, nic, co odróżniałoby ten właśnie pejzaż Aory od innych, już widzianych. Ale ksor jeszcze raz stwierdził stanowczo, że nie chce im towarzyszyć i zniknął nagle, tak jak znikały stoły, krzesła, wszystko co żywe i nieżywe, któremu rozkazano znikać. Kapitan nawet się nad tym nie zastanawiał.

– Dlaczego właściwie uciekł? – Mały w żaden sposób nie chciał pogodzić się z nagłym zniknięciem ksora.

– Boi się – wyjaśnił Wytrwały.

– Czego?

– Sirgów.

– Tacy są straszni?

– Sam zobaczysz.

– A wy się ich nie boicie?

– Nie.

Ale w zaprzeczeniu Wytrwałego był moment wahania i Kapitan wyczuwając, czy też raczej podejrzewając w tym jakąś niepewność, zadał jeszcze jedno, podchwytliwe pytanie:

– Kto z was jest silniejszy, wy czy sirgowie?

Wytrwały odpowiedział nie od razu i na dobrą sprawę nie była to odpowiedź. Przesłana przez niego myśl była lakoniczna i miała formę rozkazu:

– Tracimy czas. Sirgowie czekają.

Rzeczywiście czekali. Było ich czterech – wszyscy w jednakowych białych chitonach, z jednakowymi przepaskami na czołach, ich usta były tak mocno zaciśnięte, że wargi tworzyły tylko wąską linię – bracia-bliźniacy, których nie sposób rozróżnić. Siedzieli w kucki oparci dłońmi o ziemię każdy w innym rogu dużego kwadratu. Być może, któryś z nich był owym pierwszym Hedończykiem, którego Ziemianie spotkali w Aorze.

Wokoło nie było nikogo – ani ciekawskich widzów, ani przypadkowych przechodniów. Tylko pośrodku placyku, w którego rogach zamarli nieruchomi, jak posągi sirgowie, stała niewielka grupa pięciu czy sześciu kobiet. Kapitan nie mógł ich dokładnie policzyć: coś mu przeszkadzało, najprawdopodobniej to samo, co nie pozwalało im uciec, ukryć się przed niespodziewanym niebezpieczeństwem. Hipnoza? Nie, coś materialnego, kołysząca się mgiełka, rozwodniona mgła, owijająca kobiety przezroczystym kokonem. Wcale nie próbowały się wyrwać, pogodzone z nieuniknionym losem, sparaliżowane czymś jak narkoza.