Rozdział II
Stacja badawcza na planecie zmontowana była z plastikowych płyt zbrojonych nierdzewną stalą. Inżynier nazwałby ją wycinkiem płasko-wypukłej soczewki; po jej łuku przesuwała się taśma chodnika korytarza. Na korytarz wychodziły stalowe drzwi, niejednokrotnie umieszczone daleko od siebie. Na ich lśniących jak lustro płycinach widniały lakoniczne napisy: „Lodówka”, „Kuchnia”, „Magazyny”, „Laboratoria”, „Konnektor”, „Komputery”. W drugiej połowie korytarza mieściły się kabiny specjalistów: „Drugi pilot”, „Cybernetyk”, „Geolog”, „Szef”. Dojechali na miejsce. Kapitan dotknął ręką drzwi i chodnik zatrzymał się. Klamkę zastępował przycisk sygnalizacyjny, ale albo nie działał, albo jego działanie zostało zablokowane przez inny mechanizm, drzwi bowiem nie otworzyły się. Spróbowali najstarszego sposobu: Mały grzmotnął obcasem w metalową płytę. I znów bez rezultatu.
– Otwieraj! – huknął. – Swoi!
W odpowiedzi cienki i zwężający się jak klinga rapiera, oślepiająco niebieski promień przebił stalowe drzwi, tylko cudem nie zahaczając Małego, który odskoczył do tyłu i przywarł do ściany. Stojący nie opodal Kapitan krzyknął zduszonym głosem: „Spokój! Do tyłu!” – i słownie odrzucił Bibla i Alika od drzwi. Teraz niebieska klinga nie mogła już nikogo dosięgnąć.
Rozcięła na ukos drzwi i piętrzącą się pod przeciwległą ścianą piramidę skrzynek z syntetycznymi befsztykami, jeszcze raz przejechała na krzyż i zniknęła za drzwiami. Na ich stalowej powierzchni widniał tylko równe, nadtopione szwy. Zapachniało palonymi syntetykami i wiórami. Później drzwi uchyliły się odrobinę i w szczelinie pojawiła się dokładnie wygolona, szczupła twarz z uważnie patrzącymi oczyma snajpera. Mądre, przenikliwe spojrzenie odnalazło siedzącego w kucki Małego skupiony, jak przy celowaniu, wzrok złagodniał nagle i cienkie wargi rozchyliły się w uśmiechu. Człowiek w brudnej, zamszowej kurtce, z licznymi zamkami błyskawicznymi, zrobił krok do przodu i przyjacielskim tonem zapytał w algolu:
– Mały?
– Idiota – odparł Mały, wstając. – Przecież wołałem, że swoi.
– Wołałeś po rosyjsku – powiedział Kapitan, podchodząc bliżej. – Przyjmuj zmianę, gospodarzu. Drugi Pilot, jeżeli się nie mylę?
Drugi Pilot „Hedony 2” był podobny do pojawiających się niekiedy na ekranach telewizorów kowbojów ze starych filmów. Zaciśnięte usta, zimne spojrzenie i dwie głębokie bruzdy koło ust, jak dwie kreski nakreślone przez artystę grafika na rysunku twarzy mężczyzny ogarniętego pragnieniem, aby złamać, zabić, przeżyć, wytrzymać. Teraz oczy płonęły ciepłem przydrożnego zajazdu, otwartego w niepogodę na spotkanie gości.
– Fajnie, że jednak przybyliście! Zmiana! To brzmi jak dzwon na jarmarku.
– A co, masz pietra?
– Niee. Bać, to się nie boję. O siebie, oczywiście. Ale z Dokiem marnie. Kości się nie zrastają. Czegoś brak w organizmie.
– No, a kontakty?
– Widziałeś moje kontakty. O mały włos nie wyprawiłem was tamten świat.
– Nerwy wysiadły?
– Wysiąść nie wysiadły, ale przyzwyczaiłem się do trzymania palca na spuście. Wy też zakosztujecie tego, bądźcie spokojni.
– Po to przyjechaliśmy.
– Rakieta w porządku?
– Caluteńka.
– A automatyka?
– Również.
– A wy w ogóle tu zostajecie? – zapytał nagle.
– Oczywiście. My na zmianę, a wy do domu. Siadaj za pulpit sterowniczy i wio.
Kowboj-Pilot wykonał coś w rodzaju szamańskiego tańca wśród rozdeptanych niedopałków, pustych butelek, otwartych puszek i rozgniecionych tubek ze skoncentrowanym bulionem i serem. Można było tylko podziwiać, jakim cudem nie potknął się i nie złamał nogi na tym śmietniku. Być może ten przestronny pokój bez okna, ale z czystym sztucznym powietrzem dawniej nadawał się do mieszkania, teraz jednak wyglądał jak po rewizji albo po bójce pijanych gości. Odrapane stalowe ściany tu i ówdzie przecinały wypalone promiennikiem szramy.
– Po co niszczyliście ściany? – zainteresował się Bibl.
Z wygolonej twarzy pilota zniknął uśmiech. Uważnie rozejrzał się wokoło. Gest był odruchowy, bezwiedny.
– Przenikają i tutaj… – szepnął, powoli wycofując się w kierunku wewnętrznych drzwi, przez które widać było wąziutkie, spiralne schody prowadzące na wyższe piętro. – Chodźmy. Tam jest bezpieczniej. Inny horyzont, inny poziom.
Kapitan i Mały popatrzyli po sobie. Nie miało sensu prosić o wyjaśnienia.
– Brudnawo tu – powiedział Kapitan.
– Nie ma komu sprzątać. Na górze jest czyściej.
– A kto jest na górze?
– Ja i Dok. Tam jemy i śpimy.
– Dlaczego nie nawiązywaliście łączności?
– Nie ma sensu. Oszczędzaliśmy energię dla was.
– Można obejrzeć urządzenia? – zapytał Alik.
Drugi Pilot gościnnie wskazał na drzwi.
– Czemu nie? Dziesiąte drzwi po prawej. Przyciśnij guzik i wchodź. Tam jest czysto. Pyłu nie ma: wentylator działa, pyłochłon w porządku.
– A nie wlezę na promiennik? Może macie automatyczne.
– O tym nie pomyślałem – roześmiał się Pilot.
Alik spojrzał pytająco na Kapitana i wyszedł. Pozostali ruszyli za Pilotem. Po kręconych schodach wspięli się do pokoju, który różnił się od tamtego tylko oknem umieszczonym ukośnie i zaciągniętym na wpół przezroczystą storą. Nie przepuszczała ona ciepła promieni słonecznych, ale pozwalała widzieć wszystko wokoło. Inna rzecz, że nie było specjalnie na co patrzeć, jeżeli nie brać pod uwagę przygnębiającej czerni pustyni.
W pokoju było czysto i schludnie – żadnych niedopałków, butelek, puszek. Jedno z wysuwanych łóżek było starannie zasłane, a na drugim leżał niemłody już, szpakowaty mężczyzna w rozpiętym mundurze z dystynkcjami. Był gładko ogolony, jak jego towarzysz, za wyjątkiem charakterystycznej, donkiszotowskiej bródki. Nie poruszył się i nie otworzył oczu.
– Obudź się, Dok – powiedział Pilot. – Zmiana. Nareszcie długo wyczekiwana zmiana.
– Co, co? – zawołał leżący na łóżku i otworzył duże oczy o dobrym i wcale niesmutnym spojrzeniu.
– Nie poznaje pan? – zapytał Kapitan.
Doktor przycisnął guzik u wezgłowia. Stora uniosła się i w pokoju zrobiło się jaśniej.
– Teraz poznaję – powiedział. – A więc jest was tylko trzech? Niedużo.
– Czwarty sprawdza łączność.
– Nas też było czterech – mówił w zamyśleniu Doktor. – Czterech Dwóch żyje, dwóch pochowano przy stacji. Zamiast łopaty użyto promiennika, a ołowiu z odkrywki zamiast nagrobka. Jak się to odbywało nie wiem, nie widziałem.
– Nie sprawia pan wrażenia człowieka przybitego nieszczęściem -: zauważył Kapitan.
– Nie umiem rozpaczać. I nie warto, moim zdaniem. Nie poszczęściła się, no to trudno. My zaczęliśmy, wy zakończycie, a jeżeli nie wy, to inni. Naszych błędów nie powtórzycie, wykorzystacie doświadczenia, no, a nas do archiwum Służby Kosmicznej.
Pilot kaszlnął znacząco. Doktor roześmiał się.
– Wybacz, mówię o sobie. A jeżeli mnie wyłatają, to myślę, że też się przydam. Pilot to skarb. W każdy rejs się nada, choćby od zaraz. Nawet mi żal, że musi lecieć ze mną. Przydałby się i wam: mądry, zdecydowany, z wyobraźnią. – Znowu uśmiechnął się i zwrócił do Pilota: – Przecież mówię prawdę, co? Laserogramy muszą być krótkie, a było spore takich spraw, że człowiekowi o słabych nerwach ręce zadrżą. Miraże to rzecz dziwna i złożona i nie zawsze należy z nimi walczyć promiennikiem. A zresztą, sami zobaczycie. – Doktor zmęczonym ruchem wskazał na załamaną w ukośnej szybie okna panoramę czterech kolorowych słońc. – Wkrótce będzie zachód. Najpierw zachodzi zielone. Może coś zobaczycie, nie wiem.
– Nie powtarzacie prób zbliżenia?
– Nie. Chowamy się przed nimi w stalowym bescie.
– Gdzie, gdzie? – nie zrozumiał Mały. Bibl uprzejmie uprzedził odpowiedź Doktora:
– Pamięć Doktora, podobnie jak moja, przechowuje pojęcia już zapomniane przez ludzkość. Doktor jest Irańczykiem, a w dawnym Iranie tak nazywano schronienia, azyle dla prześladowanych… Tylko dlaczego nawet tu macie ściany poprute promiennikiem?