– Co słyszeliście? – zainteresował się Mały, który tymczasem zszedł na dół.
– Jesteście w Aorze obcy, ale jesteście też nietykalni. To rozkaz Nauczyciela.
– Kto wie o tym rozkazie?
– Tylko my, sirgowie.
– A inni?
– Inni? A po co mają wiedzieć? Nie mogą wam zaszkodzić. Jesteście silniejsi.
– Wiecie, skąd jesteśmy?
– Z zewnątrz. Pójdziecie sobie, kiedy się wam znudzi.
– Co się ma nam znudzić?
– Aora. Przyszliście poznać miasto, ale wszystko jest dla was niepojęte. To normalne. Nikt nie jest w stanie pojąć systemu, jeżeli nie zna zasady, na której system ten został oparty.
– A wy znacie tę zasadę?
– Nie.
– Ale szczegóły można chyba jakoś wyjaśnić.
– Na to macie zbyt mało czasu. Do nocnego cyklu.
– Nie rozumiemy.
– Zaraz się zacznie ściemniać. W nocy miasto śpi i nikt nie wychodzi na ulicę.
– Dlaczego?
– Nie wiemy. Tak było zawsze.
Czterej sirgowie zniknęli niespodziewanie. Mały aż się wzdrygnął. Ciągle jeszcze nie mógł się przyzwyczaić do sposobu poruszania się w Aorze, człowiek stał, rozmawiał z tobą – i nagle go nie ma, wyparował. – Co będziemy teraz robić?
– Pójdziemy do „Portosa” – zdecydował Kapitan – mam wrażenie, że ekspedycja się skończyła.
– A rezultat? Żaden?
– Co zrobić? To nie na nasz rozum, żeby pojąć tę maszynerię.
– Dlaczego maszynerię?
– A cóż to może być innego według ciebie? Mechanizm, dokładny i niezawodny. Nakręcili go i funkcjonuje, kręci się, zgrzyta, nawet nie trzeba go oliwić.
– Perpetuum mobile?
– Według koncepcji Nauczyciela – tak. Ale wiesz, choćby ze szkoły, że perpetuum mobile nie ma i być nie może. Kiedyś musi się zatrzymać.
– Ciekawe, z jakiego powodu?
– Spytaj o coś łatwiejszego. – Kapitan zasępił się. – Popatrz, ściemnia się. Pospieszmy się.
– Boisz się ciemności?
– Boję się. Licho wie, co tu się dzieje w nocy.
Ruszyli po dźwięczącym plastiku niebieskiego placu, myśląc każdy o swoim. Kapitan, niezadowolony z ich bezowocnej wyprawy; milczał, nie patrząc na towarzysza. Mały chwilami pochrząkiwał, jakby chciał coś powiedzieć i nie mógł się zdecydować.
– Jakiż jednak człowiek jest ograniczony – gniewnie burknął Kapitan. – Ukoronowanie wszystkiego, pan życia, a gdy postawi się go przed czymś niepojętym, ugrzęźnie na mur.
– Ciągle filozofujesz – zauważył sceptycznie Mały – a cała ta twoja filozofia wynika z bezradności. Trzeba działać, a nie wdawać się w rozważania.
– No to dlaczego nie działasz, tytanie myśli?
– Gorączkować się, rzecz jasna, nie warto, ale mam jeden maleńki umysł.
Słowa te zaniepokoiły Kapitana: zbyt dobrze znał swego towarzysza, jego skłonność do nierozważnych poczynań, których później sam często żałował.
– Co wykombinowałeś? – spytał surowo.
Mały zmieszał się:
– Niczego nie wykombinowałem. Czas do domu. Lulać.
„Portos” w dalszym ciągu stał tam, gdzie go pozostawili, otoczony mętnawą błonką osłony siłowej. Kapitan przekręcił wyłącznik na bransolecie i błonka zniknęła w gęstniejącym zmroku, a emitor drgnął i skrył się pod dachem.
– Właź – rozkazał Kapitan.
Mały znowu jakby się zmieszał.
– Poczekaj – powiedział – zostawiłem promiennik. Rzuciłem go, kiedy wmieszałem się w tę bójkę.
– No to co, niech sobie leży – wzruszył ramionami Kapitan – w stacji mamy tego dobrego pod dostatkiem.
– Nie, nie, lepiej polecę. Wrócę szybciutko… Raz, dwa i z powrotem.
Przebiegł kilka metrów, zniknął, i w tej samej sekundzie zjawił się na placu, na którym wraz z Wytrwałym współzawodniczyli w zręczności, likwidując bezmyślną bijatykę.
Rozdział VI
Zero przejście natychmiast przeniosło go na plac, który, bezludny, cichy, tonął w niebieskim półmroku wieczoru. Pod tunelem leżały pokotem martwe ciała zostawione na pastwę losu. Mały pragnął wyjaśnić, co się z nimi stanie. „Ciekawe, jak długo trzeba będzie czekać? – pomyślał z obawą. – Po kwadransie Kapitan zaniepokoi się i cały mój pomysł diabli wezmą. Ale może coś się przydarzy, zanim tu przyjdzie? Czy warto było ryzykować? Warto. Czegoś się dowiem, jeżeli, oczywiście, przeżyję”.
Ułożył się jak najwygodniej na ciepłym plastiku nawierzchni kładąc dłonie pod głowę i znowu się zamyślił. Podświadomie ogarnęło go pragnienie, aby Kapitan zjawił się, zanim rozpoczną się tajemnicze wydarzenia, które rozgrywają się nocą w mieście. Dostanie naganę, parę dni aresztu, ale nie będzie się narażał na żadne niebezpieczeństwo, bo, znajdzie dzięki temu wymówkę: chciałem, ale mi przeszkodzono. „Wymówka tchórzy – westchnął Mały. – Jak się, bracie, zdecydowałeś, to doprowadź rzecz do końca”.
…Pojawili się na placu po jakichś pięciu, sześciu minutach – niespodziewanie i w sposób typowy dla Aory – znikąd, z niczego. Na placu panowała ciemność, pusta i senna, aż nagle zmaterializowały się w niej niewyraźne figurki w ubraniach niewiele jaśniejszych od otaczającej nocy. Mały nie mógł się im przyjrzeć jak należy: wiedział, że każdy ruch zaradzi jego obecność. Wreszcie udało mu się dokładnie obejrzeć grupkę, może nie karzełków, ale po prostu niskich ludzi w krótkich kurteczkach o nieokreślonej barwie. Nieśli oni długie, prostokątne ramy, podobne d ziemskich noszy.
Mały zacisnął powieki i natychmiast czyjeś ręce uniosły go, położyły na czymś miękkim, uginającym się pod jego ciałem i owo „coś”, kołysząc się miarowo, popłynęło w nieznane.
Potem kołysanie ustało. Nosze, czy co tam to było, zamarły na chwili i znowu ruszyły, ale tym razem równo i płynnie, jakby na elastyczne taśmie transportera. Mały uchylił lekko powiek i znowu je zacisnął: tak gwałtowne było przejście z gęstej ciemności nie oświetlonego miasta w jaskrawo błyszczącą biel jakiejś ogromnej sali.
Zresztą nie była to sala, a raczej szeroki korytarz o oślepiająco białych ścianach i suficie, bez jakichkolwiek mebli. Tylko nagie ściany i naga podłoga, nad którą, niczym nie podtrzymywane, płynęły prostokątne ramy – nosze z ułożonymi na nich zebranymi na placu ciałami Hedończyków. Mały leżał pomiędzy nimi i jego również unosiła gdzieś taśma cmentarnego transportera. Nad tym, dokąd tak płynęli i jak, Mały się ni zastanawiał: w świecie zero przejść i sterowanej przestrzeni antygrawitacja wydawała się dziecinną zabawką.
Ludzie w niebieskich kurtkach, teraz można było wyraźnie rozróżni ich kolor, szli obok, towarzysząc w milczeniu temu nie zatrzymującemu się nigdzie konduktowi. Teraz Mały mógł się dobrze przyjrzeć zagadkowym konwojentom: półtorametrowi, szczuplutcy – gdzież im do rosłych gospodarzy Aory – o czarnych, sztywnych włosach, zapadniętych policzkach i orlich nosach, bladoniebieskiej skórze. „Pewnie mają błękitną krew – pomyślał Mały. – Jak ośmiornice. My mamy we krwi żelazo, a oni, najwidoczniej, miedź”. Zresztą, czy warto było zgadywać? To była zupełnie inna rasa, niepodobna do ziemskiej, choć humanoidalna. Szli nie patrząc na siebie, i Mały mimo wysiłków nie mógł pochwycić żadnej ich myśli. A może to roboty? Nie – jednak ludzie. Dlaczego więc Nauczyciel nic o nich nie powiedział? I odnosi się wrażenie, że nawet w Aorze o nich nie wiedzą.
Nagle transporter zatrzymał się. Niemi konwojenci stanęli obok, jaj posągi. „Po jakie licho wplątałem się w tę awanturę – pomyślał smętnie Mały. – Siedziałbym sobie teraz w stacji razem z chłopakami. A może uciec?” Ale natychmiast zawstydził się swoich myśli. Chwilowo nic strasznego jeszcze się nie dzieje, a w ogóle to dokąd uciekać, jeżeli załóżmy, zero przejście tu nie działa? No bo, w gruncie rzeczy, po ci zero przejście w salach regeneracji? Umarlaki nigdzie nie wyskoczą”.
Nagle, rozsunęły się ściany, w uszy wwiercił się dźwięk, podobny do odgłosu, jaki wydaje świder elektrycznymi pojawiły się ciemne skrzynki – wypisz, wymaluj pamiętne „szafy” w milea. Korytarz zniknął a „szafy” stały pod mlecznobiałą ścianą, z której jeden za drugim wychodzili tacy sami niscy chłopcy czy dziewczynki w niebieskich kurtkach. Podeszli bliżej i Mały poczuł, że „nosze” powoli zaczynają przybierać pionową pozycję.