Instynktownie wczepił się w ich ramę, a najbliższa „szafa” ruszyła na niego, ukazując czarną pustkę za rozpływającymi się drzwiami. Mignęła myśl o ucieczce. „Za późno!” – zdusiła ją następna. Pustka już go pochłonęła, oplotła jakby mocnym kokonem, ale nie obezwładniła: mógł się poruszać, choć z trudem. Skądś z góry powiał wietrzyk, chłodny, pachnący ozonem, po ciele przebiegło mrowienie i zakłuło w piersi. Coś jeszcze silniej spętało jego ciało: bezskutecznie spróbował unieść rękę, mógł zaledwie poruszać palcami: Oddychanie stawało się coraz bardziej utrudnione, a po twarzy popłynęły lepkie strumyki potu: temperatura wzrastała.
– Uduszę się – powiedział na głos.
Ale krzyknąć nie mógł. Zamiast swego głosu usłyszał jakieś chrypienie, bolało go gardło, język spuchł. Myśli utraciły kształt, rozpłynęły się, pojawiły się halucynacje. Nagle Mały zupełnie wyraźnie zobaczył okno z szybami, o które uderzały kropelki ukosem padającego deszczu. Przez zasłonę deszczu ujrzał kiście podwójnego bzu w ogrodzie. Miał ochotę zasnąć przy akompaniamencie tego szmeru kropli!
I nagle, znowu nieoczekiwanie – jak wszystko tutaj – świadomość się rozjaśniła, myśli ożywiły się i nabrały precyzji. „Sprawdzali – natychmiast stwierdził Mały – sprawdzali, czy rzeczywiście wyciągnęliśmy kopyta. Może kogoś nie trzeba będzie przerabiać, ale tylko troszeczkę podreperować po tej bójce. Wszystko przecież może się zdarzyć”. I rzeczywiście: powietrze stało się nagle czyste, jakby nie było lepkiej duszności i ciężaru, ciemność zaczęła ustępować, przesycona różową mgiełką podobną do takiej, jaką widzi się letnim przedświtem gdzieś na Ziemi. Ale nie zdążył się nawet ucieszyć, kiedy pojawiające się nie wiadomo skąd zaciski miękko ułożyły go na czymś płaskim i twardym – może szafocie, może stole operacyjnym. Z góry opuścił się hełm, podobny do suszarki, jaką widzi się u fryzjerów, wionął na Małego gorącym powietrzem i przez całe ciało przebiegł jakby prąd elektryczny.
Szarpnął ręce, były zaciśnięte jak poprzednio i zaklął w bezsilnej złości: nawarzyłeś piwa, to je pij. Oczekiwanie nie trwało długo. Z mgły wyłoniło się dwóch w niebieskich kurtkach. Najbliższy wyciągnął czarny lejek, od którego ciągnął się, nie wiadomo dokąd, długi i elastyczny przewód i przyłożył lejek do czoła Małego. Drugi czymś ostrym rozciął mu koszulę i przyłożył drugi lejek do piersi. Zasyczało powietrze, poczuł ukłucie.
– Ostrożniej! – krzyknął Mały.
Niebieskoskórzy popatrzyli po sobie i zaświergotali po ptasiemu – ćwir, ćwir, w ich oczach błysnęło zdumienie. Ale nie zaprzestali swego zajęcia, wyciągnęli skądś długi, biały płat materiału i nakryli nim Małego. „Jak po nieudanej operacji” – pomyślał. Ale operacja dopiero się zaczynała.
Początkowo Mały nie czuł niczego. Wokoło cisza i pustka, tylko lejki z przewodami paskudnie ściągnęły skórę i gdzieś niezbyt głośno huczały ni to silniki, ni to wentylatory. Nagle wydało mu się, że ktoś podsłuchuje jego myśli. Mały przestraszył się i zastygł, próbując przeanalizować to wrażenie. A nieznany podsłuchiwacz myśli, jakby nawet zachęcał: „Nie bój się. Myśl, myśl, nie będę ci przeszkadzał”. „Majaczę” – przeraził się Mały.
Ale to nie było majaczenie. Ktoś czy coś rzeczywiście wsłuchiwał się w świadomość Małego, zupełnie jakby przez system neuronów mózgu jechał jakiś maleńki, mądry krasnoludek i zbierał całą informację, zgromadzoną przez inżyniera w ciągu trzydziestu lat jego życia. Zbierał wszystko, niczym nie pogardził – ani wątpliwościami, ani żalem, ani bólem, ani radością. Mały zrozumiał, co to takiego. Zetrą wszystko do czysta – wiedzę, pamięć, przyzwyczajenia, skłonności – i wymodelują nowego człowieka. Obojętne jakiego, ale na pewno nie Małego – zabijaki, sceptyka, dobrego kumpla i inżyniera, jakiego nie znajdzie – się w całym Zarządzie Służby Kosmicznej.
Szarpnął się na swym „łożu operacyjnym” – Zaciski nie wytrzymały, puściły, ścierając do krwi skórę na przegubach. Usiadł gwałtownie, zerwał z piersi i czoła idiotyczne lejki, poruszył nogami – były już wolne. Zeskoczył na podłogę, rozejrzał się. Nie było już „stołu”, rozpłynęły się w różowej mgiełce lejki z przewodami, tylko na podłodze poniewierało się zmięte prześcieradło – całun. Kopnął je i nagle się uspokoił: sam jesteś winien, bądź ostrożniejszy. Rozejrzał się wokoło: wszędzie taka sama mgła – czyż nie wszystko jedno, dokąd pójdzie! – i zagłębił się w tę kłębiącą się mgłę.
Teraz stał w dużej sali podobnej do hangaru albo poczekalni na jakimś ziemskim kosmodromie. Tylko zamiast kanap i foteli, na których drzemią podróżni, ciągnęły się szeregi „stołów operacyjnych”, wiszących, jak wszystko tutaj, bez żadnej podpory. Na każdym z nich spoczywało martwe ciało Hedończyka, połączone długimi, czarnymi przewodami z czerwoną, świecącą planszą pod sufitem. Plansza drżała lekko i pod wpływem tej wibracji przewody te zwijały się rytmicznie jak żmije w terrarium. W sali nie było żywych ludzi, tylko zwłoki przysłane do przeróbki. Martwych ciał nie było jednak wiele. Mały zauważył, że co najmniej połowa „stołów” była pusta. Ale ci, u których trwało „pranie mózgów”, zachowywali się niespokojnie. To od jednego, to od drugiego odskakiwały lejki i kołysząc się, zawisały w powietrzu, „stoły” zaś unosiły się ku pułapowi, znikały we mgle, a w chwilę później opadały na dół, już puste. Hedończyk przygotowany do dalszego cyklu regeneracji pozostawał gdzieś na górze.
„Ponure widowisko – uznał Mały – trzeba stąd znikać. Tak czy owak niczego nie zrozumiem”. Podszedł do „stołu”, który był już gotów do podróży, bezceremonialnie przesunął martwego Hedończyka i usiadł obok.
Jazda w górę zakończyła się równie niespodziewanie, jak się zaczęła. Mały zeskoczył i zobaczył bezpośrednio przed sobą ciemną, półtorametrowej średnicy gardziel rury. Ciało Hedończyka przesunięte nie wiadomo jak i czym, ześlizgnęło się w otwór, a „stół” opadł w dół i zniknął.
„Raz kozie śmierć, innej drogi nie ma” – podjął decyzję Mały” i ruszył w ślad za Hedończykiem. Mimo swego prawie dwumetrowego wzrostu mógł, pochylony, iść zupełnie swobodnie, opierając się dłońmi o ścianki. Były one tak gorące, jakby rura była częścią jakiegoś systemu ogrzewania. Początkowo poruszał się bez trudności, ale później tunel pod ostrym kątem zaczął prowadzić pod górę i trzeba było gramolić się na czworakach. Małemu zdawało się, że wędrówka ta nie ma końca. W dalszym ciągu wokoło panowała całkowita ciemność, tłumiąca wszystkie odgłosy – nawet kiedy spróbował zastukać w ścianę, nie rozległ się żaden dźwięk. Wreszcie kąt nachylenia tunelu zmniejszył się nieco. Mały ruszył dalej i nagle jego ręka nie napotkała już żadnego oparcia. Silne pchnięcie w plecy rzuciło go gdzieś w dół. Długo spadał w ciemności, aż wreszcie wylądował na czymś miękkim i bardzo elastycznym.
„Jestem uratowany” – to była jego pierwsza myśl, a druga – to nieoczekiwanie wdzierające się w świadomość obce pytanie: – Możesz myśleć?
– Oczywiście, że mogę – automatycznie odpowiedział Mały i natychmiast spytał zaskoczony: – A kto mówi?
– Czy nie wszystko jedno kto? Pytaj.
– Głos z mroku – uśmiechnął się Mały – a gdzie się właściwie znajdujesz? W Aorze?
– Nie, w Błękitnym Mieście. Tam, skąd mogę skontrolować wszystko, co dzieje się na tej planecie.
– Oczywiście – pomyślał głośno Mały. – Koordynator. Supermózg stworzony przez Nauczyciela.
– Nie jestem mózgiem. Jestem regulatorem.
– Maszyna?
– W twoim rozumieniu tak. Silnik życia.
– Wieczny silnik?
– Wieczne jest to, co nie ma końca. W przyrodzie wszystko ma swój koniec.
– A cykle nieśmiertelności?
– Nieśmiertelnymi są na razie tylko ci, których nazywacie Hedończykami. Ludzie są śmiertelni.