Kapitan i Bibl już od kilku minut stali w milczeniu tuż przy samej granicy miasta, o ile można było tak nazwać to ściankę, to schody, to pstro zabarwioną siatkę, to wiązki włóczni podobnych do tyczek z włókna szklanego, strzelające u góry zielonymi iskrami. Obaj kosmonauci zupełnie nie zwracali uwagi na ten diabelski taniec barw i kształtów. Myśleli o gospodarzach miasta, których za chwilę mogą spotkać na różnobarwnych, spiralopodobnych taśmach, które z bliska okazały się ruchomymi chodnikami – ni to trotuarami ulicznymi, ni to wewnętrznymi ciągami komunikacyjnymi hal fabrycznych, czy też samobieżnymi podstawami gigantycznych pulpitów sterowniczych jakichś maszyn. Najprawdopodobniej właśnie te „ulice” widzieli Mały i Alik, mknąc „Portosem” poprzez rozrzedzoną materię miasta i identyfikując pulpity jako „domy”, a płaszczyzny jako „dworce”
Kapitan i Bibl znaleźli się w lepszym położeniu: mogli obserwować „ulice” i ludzi z bliska i z nieruchomego punktu.
Ludzie byli tacy sami jak ci, których Kapitan widział w salach regeneracyjnych Aory – ubrani w czarnoniebieskie trykoty i nieco bardziej jaskrawe niebieskie kurteczki, łudząco podobne do kombinezonów turystów lub kosmonautów. Zdumiewał niebieski kolor nie osłoniętych części ich ciała. Jedni mieli skórę nieco bledszą, inni znów intensywnie zabarwioną. W jakiś sposób podobni byli do północnoamerykańskich Indian, z tą różnicą, że byli o wiele niżsi, no i nie czerwonoskórzy. Siedzieli, stali, poruszali się, sunęli na chodnikach, ale zawsze pojedynczo, nigdy w grupach, nawet nie po dwoje czy troje. Ten brak wzajemnych kontaktów Kapitan zdążył już zauważyć w salach regeneracyjnych. Nie porozumiewali się ani telepatycznie, ani słownie – to już zostało sprawdzone. Może ich praca nie wymagała wzajemnych kontaktów, może były one zabronione w czasie pracy.
– W jaki sposób będziemy się z nimi porozumiewać? – zapytał nagle Bibl.
Kapitan wzdrygnął się, myślał przecież o tym samym.
– Nie wiem – odparł powoli i z wahaniem. – Może wszelkie formy porozumienia są wzbronione tylko w salach regeneracyjnych. Nie wierzę, aby istniało społeczeństwo pozbawione jakichkolwiek wzajemnych kontaktów. Przecież uczą się nawet głuchoniemi.
– A może ci też są głuchoniemi? Tego na dobrą sprawę nie możemy wykluczyć.
Kapitan wzruszył ramionami.
– To tylko ułatwi sprawę.
– A jeżeli to roboty?
– Nie wierzę.
– Mam na myśli bioroboty. Istoty wyhodowane w probówkach na podstawie określonych norm. Przecież to możliwe. Na Ziemi dawno już opracowano metody produkcji, ale projekt zarzucono, ponieważ był bezużyteczny. A tu zasadność użycia biorobotów jest wyraźna i bezpośrednia.
Kapitan nie zrozumiał, dlaczego wyraźna, dlaczego bezpośrednia?
– Pamięta pan porównanie do sanatorium? Gdzie znajduje się aparat zakulisowej obsługi; ci wszyscy supermechanicy, syntetyzatorzy, telekinetycy, dyspozytorzy łącz przestrzennych? Tutaj, Kapitanie.
– Ale dlaczego uważa pan, że to są roboty?
– A któż lepiej niż ci milczący i pokorni niewolnicy może obsłużyć Pański raj konsumpcyjny?
– Nie, nie zgadzam się – zaoponował Kapitan. – Raj obliczony jest na czasokres zbliżony do wieczności, a filary te mogą zwietrzeć i skruszeć. Hedończycy nie stykają się z obsługą i w ogóle do obsługi tej techniki musieliby mieć o wiele bardziej rozwinięty intelekt. Mózg nie dzieli się z nikim swą wiedzą, a Koordynator jest po prostu supermaszyną. Ale zawsze, szczególnie w wycinku czasowym bliskim wieczności, mogą zaistnieć sytuacje wymagające decyzji, które podjąć może tylko człowiek. Niech pan się nad tym zastanowi, Bibl. Mogę się założyć, że spotkamy tu ludzi, a nie roboty.
Podeszli do chodnika, który zakręcał wzdłuż skraju czarnej pustyni. Równa, bez szwów i połączeń, taśma nieco przypominała bieżnię.
– Wychodzimy na „ulicę” – uśmiechnął się Kapitan. – Jeszcze jeden „sezam”.
Rozdział II
„Ulica”, niezbyt szeroka, podobna do starego moskiewskiego zaułka, natychmiast skierowała się w głąb architektonicznego bezkształtu. Trudno było utrzymać się na nogach ulica uciekała spod nóg jak pokład okrętu w czasie sztormu, a po bokach widać było zamgloną nieco grę świateł. Różnobarwne wiązki to tryskały nagle jak fontanny w Peterhofie to zwijały się w spirale, których końce pod różnymi kątami i na różnych poziomach przecięte były nieruchomymi płaszczyznami. Wydawało że są one cieniutkimi warstewkami plastiku lub metalu i jedynymi materialnymi elementami tego barwnego szaleństwa.
Często w wiązkach światła ukazywali się ludzie. Ich ciemnoniebieskie kurtki to pojawiały się, to ginęły, kiedy poruszali się wzdłuż i w poprzek świetlnych potoków na swych pionowych czy poziomych ruchomych chodnikach. Kapitan ani Bibl nie mogli porównać tego do czegokolwiek na Ziemi, nie istniały żadne punkty odniesienia. Nawet plastycy-ilustratorzy fantastyki naukowej nie stworzyli niczego podobnego, ich pomysłowość ograniczała ludzka wyobraźnia. Ale wyobraźnia, która stworzyła tu otaczające ich środowisko materialne, nie była ludzką, zrodziła nie fabrykę czy laboratorium przyszłości, lecz niesamowity zamęt w którym rwała się, spłaszczała i topniała materia życia.
Ich chodnik zrównał się z płaszczyzną, która nieruchomo, bez jakichkolwiek podpór wisiała tym samym na poziomie, i Kapitan, bez rozbiegu, skoczył na jej plastikową krawędź. Chodnik natychmiast uniósł się w górę, jakby poziom, na którym się znajdował, zależał od ciężaru ciała ludzkiego i płaszczyzna z Kapitanem opadła w dół, w dziurę powietrzną Bibl, bez namysłu, podążył za Kapitanem. Nie chcąc zgubić towarzysza w odmętach żywej, oszalałej geometrii, musiał skakać już z wysokości dwu metrów.
– A gdybym nie skoczył? – zapytał.
– Ściągnąłbym cię za nogę.
– Nie zdążyłbyś.
– Nauczymy się.
I Kapitan, bez uprzedzenia, ponownie przeskoczył na przesuwający się obok chodnik. Ruchoma taśma natychmiast opadła w dół i Bibl musiał wyciągać Kapitana z głębiny.
– Trzeba się nauczyć – powiedział Kapitan twardo – bo będziemy jak dzieci w zaczarowanym zamku.
– Z tą różnicą, że zamki budowano z kamienia, a to?
– Z kwantów, fotonów i elektronów. Materiał zresztą nienowy. Jak się przypatrzymy uważniej, to będziemy mogli się zorientować.
Bibl rozejrzał się wokoło. Najpierw pobieżnie, tak jak patrzy się zapoznając się z otoczeniem po raz pierwszy, potem jeszcze raz, powoli i uważnie, rejestrując wszystkie istotne szczegóły. W grze świateł i barw, którą tak sprytnie stosowali gospodarze tego świata, widać było nieruchome konstrukcje o różnych kształtach i najwidoczniej o różnym przeznaczeniu. Jedne z nich piętrzyły się jak ażurowe wieże. Zamiast wysięgników wytryskiwały z nich strumienie wielokolorowej, płynnej albo gazowej materii, w której można było dostrzec tańczące, wirujące przedmiociki o dziwnych kształtach, wyraźnie zrodzone w wyobraźni specjalisty-topologa. To wydłużały się, to kurczyły, to znowu zlewały się z sąsiednimi, podobnymi do plam rozpływającego się w wodzie nadmanganianu potasu albo kropli atramentu. Niżej maszty te łączyły się z równomiernie rozjaśniającymi się i gasnącymi płaszczyznami podobnymi do ekranów telewizorów plus minus sześć metrów po przekątnej. W rozbłyskach tych płynęła ta sama kolorowa, gazopodobna, ciągliwa materia, która chwilami zastygała na moment, ukształtowana w znajome plamy przypominające brzeg kolorowej koszulki z Aory, to znów cień dzbana czy pucharu.