Wszystko to odbywało się w absolutnej ciszy. Nawet ludzie w niebieskich kurtkach, przesuwający się po prostych i falistych przekątnych, również poruszali się całkowicie bezszelestnie jak kapłani dziwacznego boga, którzy w czasie nieobecności wiernych zajmują się prozaicznym sprzątaniem świątyni. Po co to wszystko? Dlaczego? Jaka technika kieruje tym bezsensem i jaka nauka tworzy i karmi tę technikę? I czy ziemski człowiek może tu cokolwiek zrozumieć, znaleźć jakąś logiczną, techniczną czy znaczeniową prawidłowość?
– Spróbuję – pomyślał głośno Bibl, odpowiadając na swoje własne nieme pytanie.
– Co? – zapytał Kapitan.
– Wyjaśnić to. Jak pan sądzi, Kep, gdzie się obecnie znajdujemy?
Kapitan bezradnie rozłożył ręce.
– W syntetyzatorze. Te połyskujące dyski na masztach to rejestrator życzeń. Kolorowa mieszanina to strumienie pierwotnej materii życia. Ekrany świetlne – tablice materializatorów. Tam właśnie realizowane są myślowe zamówienia ze światów zielonego i granatowego słońca Wiązki i spirale to reagenty telekinezy.
– A ludzie?
– Personel techniczny. Kontrolerzy, mechanicy, dyspozytorzy, sterującymi procesami telekinetycy.
Kapitan zamyślił się.
– Strumienie pierwotnej materii życia. Jak to należy rozumieć?
– Nie związane molekuły, z których można tworzyć dowolne struktury przedmiotowe, organiczne i krystaliczne.
– Gdzie?
– Mówiłem już w materializatorach, przestrzeniach ograniczonych tylko polami siłowymi.
– A po co je barwią?
– Najprawdopodobniej silniki i pędniki procesów sterowanych reagują na barwę.
Kapitan popatrzył na Bibla tak, jakby był on fragmentem tego właśnie świata.
– Czytałem gdzieś – powiedział – że w każdym człowieku żyje poeta. Poeta umiera, a człowiek żyje dalej. Pan jest anomalią, poeta przeżył.
– Ale hipoteza pierwsza klasa, prawda? – roześmiał się Bibl i rozejrzał się jeszcze raz, jakby chcąc sprawdzić słuszność swojej koncepcji.
Zrobił krok do tyłu, nie zdając sobie sprawy, że stoi na skraju płaszczyzny – zmylił go przesuwający się tuż obok chodnik – i poleciał w dół. Upadł, ale natychmiast zerwał się na równe nogi.
– Skacz! – zawołał Kapitan, wyciągając rękę.
Bibl nie zdołał się jej uchwycić. Chodnik zdążył przelecieć do przodu; jakieś półtora metra. Kapitan pobiegł wzdłuż nieruchomego skraju płaszczyzny, licząc na to, że dopędzi kolegę, ale chodnik nagle zakręcił w prawo i zniknął za krawędzią poziomu. Kapitan bez wahania skoczył w dół, na sunącą taśmę, ale ta nie wiadomo dlaczego, odbiła go, jak batut, i cisnęła nim na krawędź innej płaszczyzny. Kapitan pomyślał, że wrócił na tę poprzednią, i pobiegł wzdłuż skraju w ślad za uciekającym; chodnikiem, ale natychmiast zatrzymał się. „Pejzaż” był zupełnie inny, równie bezsensownie ukształtowany i zabarwiony, ale całkowicie odmienny konstrukcyjnie. Zorientowawszy się w sytuacji Kapitan znowu skoczył na ruchomą „ulicę”, ta znowu odbiła go, ale tym razem utrzymał się, opadłszy na czworaki. Ten chodnik był już inny, szerszy i ciemniejszy, przypominający swą barwą jesienną, zasypaną pożółkłymi liśćmi ścieżkę. Poprzedni, bladoróżowy, przepadł gdzieś razem z Biblem.
Kapitan zaczął nadsłuchiwać, ktoś wołał nad nim, za krawędziami dwóch przecinających się pod ostrym kątem płaszczyzn – przejść po nich mógł tylko cyrkowiec.
– Jestem tutaj! – krzyknął Kapitan, ale Bibl nie odpowiedział albo nie usłyszał, albo jego głos został stłumiony przez kolorowe, gazopodobne potoki.
Kołysząc się i sprężynując, chodnik skoczył pomiędzy biegnące naprzeciw taśmy z ludźmi w niebieskich kurtkach. Płynęli oni na spotkanie razem z tablicami świetlnymi pełnymi kłębiącej się, kolorowej abrakadabry. Kapitan trącił jednego z nich w ramię, ręka nie dotknęła kurtki odrzucona uderzeniem niewidocznej, ale wyraźnie elastycznej przegrody podobnej w dotyku do silnie napiętej gumy. Pole siłowe? Trącił drugiego, ręka napotkała tę samą niewidzialną zasłonę. Czyżby każdy z siedzących na taśmie znajdował się pod nieprzenikliwą kopułą siłową? Najwidoczniej w ten sposób, poprzez spotęgowanie izolacji każdego stanowiska roboczego, zapewniono maksymalną dokładność pracy.
Zagłębiony w rozmyślaniach, Kapitan o mały włos nie zleciał z chodnika, który zakręcał w tym miejscu tak ostro, że trzeba było się położyć, by nie zostać wyrzuconym na sąsiadującą krawędź płaszczyzny.
– Jestem pod panem, Kep – usłyszał z głębin opadającego w dół, kolorowego kanionu.
Chodnik przeskakiwał nad nim jak ruchomy most, a na płaskim „brzegu” podobnym do nie pomalowanego arkusza blachy cynkowej, stał Bibl, wymachując rękami:
– Niech pan skacze!
Kapitan skoczył, ale chybił i został podchwycony przez inny chodnik, który najwidoczniej wyskoczył mu na spotkanie z tego właśnie kanionu. Teraz ażurowe konstrukcje opadały w dół, ich geometria uległa zniekształceniu, a połyskujące dyski rozsypały się w mgławice, podobne do dalekich gwiazd, widzianych z okien kosmolotu. Gdzie jest Bibl? Dopiero co był na dole, ale Kapitan przeleciał obok i Bibl powinien być gdzieś nad nim, na krawędzi płaszczyzny, która mignęła mu przed oczyma. Może ten ratujący go w biedzie chodnik ją dosięgnie?
Bibl! – zawołał Kapitan. Jego głos zabrzmiał głucho i cicho. Najprawdopodobniej fale dźwiękowe były wytłumiane w tym splocie płaszczyzn i chodników napełzających jedne na drugie jak nitki w kłębku.
Na ściany albo raczej na to, co można by uznać za ściany, Kapitan nie patrzył – pokrywały je kolorowe amorficzne kształty. Mignął podświetlony od wewnątrz sześcian, za nim drugi i trzeci, z przemieszczającymi się w ich wnętrzu figurkami. „Kłast” – Kapitan przypomniał sobie hedońskie szachy. Któż w nie tu gra? I natychmiast domyślił się: nikt. W tym miejscu są tylko odbierane myślowe rozkazy z zewnątrz i telekinetycy przekazują przesunięcia, które wynikają z toku gry. Chodnik nagle skoczył do góry i Kapitan znowu zobaczył Bibla.
– Hej! – krzyknął Bibl. – Kep, tutaj!
Ocynkowana płaszczyzna napływała skosem z góry na dół i wyciągnięta ręka Bibla pomogła zachować równowagę. Obydwaj westchnęli z radością i ulgą.
– Odsuńmy się od brzegu – zaproponował Kapitan – dopiero tu przekonałem się w sposób brutalny i naoczny, co to znaczy polecieć w diabły.
Odchodząc od krawędzi spojrzeli po sobie. I znowu „pejzaż” zadziwił ich swymi na nowo przekształconymi formami architektonicznymi. Żadnej gry świateł, żadnej oszalałej, kolorowej geometrii już nie było. Światło padające ze zmętniałego sufitu – „nieba” oświetlało równomiernie długą salę, przypominającą opustoszałą ulicę zasnutą poranną, zimową mgłą. Po bokach ciągnęły się szare „ściany”, podobne do domów z jednym tylko szeregiem nisko osadzonych iluminatorów – „okien”. „Okna” zapalały się i gasły w sposób pozornie niewytłumaczalny, ale jak się to później okazało, z całkiem zrozumiałą prawidłowością. Obok tych „okien” powoli przesuwała się taśma chodnika, nie szersza od normalnego trotuaru maleńkiej uliczki. Na taśmie, w równych odstępach, umocowane były stoliki podobne do pulpitów dyrygenckich, a za każdym stolikiem czy to w kucki, czy na ledwo widocznym krześle, siedział człowiek w niebieskiej kurtce. Kiedy zrównał się z oświetlonym „oknem” – iluminatorem, wyjmował coś z niego, stawiał to na stole i płynął dalej obok zgaszonych „okien”, aż do następnego oświetlonego, powtarzał tę samą operację i znowu powtarzał ją przy następnym oświetlonym, minąwszy uprzednio ponad dziesięć wygaszonych.
Po raz czwarty czynność ta się nie powtórzyła, albo Bibl i Kapitan jej nie widzieli: chodnik z niebieskoskórymi znikał we mgle. Identyczna ruchoma taśma pełzła i po drugiej stronie ulicy, ale w przeciwnym kierunku.
– Rozumie pan coś z tego, Kep? – spytał Bibl.
– Jakiś rodzaj pracy.
– To nie praca.
– Więc co?
– Wciąż się zastanawiam. Coś mi świta.