Co mu świtało, Kapitan dowiedział się chwilę później.
– To obiad, śniadanie albo coś w tym rodzaju – powiedział Bibl.
– Z okien?
– Oczywiście: „okna” to właśnie okienka automatów kelnerskich.
Świeci się, to znaczy, że danie gotowe. Człowiek zabiera je i zjada, przejeżdżając obok wygaszonych okien. Zapalają się one dopiero dla nadjeżdżających klientów, a potem znowu gasną, nim automat nie poda następnego dania. Dania są, jak widać, trzy albo cztery. Jesteśmy w ich stołówce, Kep.
Kapitan skrzywił się z niedowierzaniem.
– Obawiam się, że to tylko hipoteza.
– No to sprawdźmy.
Podeszli do miejsca, w którym chodnik wypełzał do sali, i wyprzedzając nie spieszących się niebieskoskórych, zajęli dwa krzesła-niewidki. Już pierwsze oświetlone okno potwierdziło przypuszczenie Bibla: w jego wnętrzu unosiła się, bez żadnego widzialnego podparcia, przezroczysta miseczka z ciemnozieloną masą. Kapitan bez namysłu zabrał miseczkę. Okno natychmiast zgasło, a następnie zapaliło się już dla Bibla, który powtórzył czynność Kapitana. Zielona masa okazała się gęstą galaretą z wetkniętą w nią szeroką łopatką. Nie przypominała łyżki, ale służyła najwidoczniej do tych samych celów.
– Spróbował pan, Kep?
– Tylko trochę, na koniec języka. Niezłe. Przypomina kisiel z agrestu.
Nieprzewidziane wtargnięcie Ziemian nie wywołało popłochu. Nawet ich nie zauważono. „Obiad” podawany był z absolutną precyzją. Następne okno obdarzyło ich miską z brązowawą masą: przypominało to dobrze odparowaną fasolę po gruzińsku, tyle że bez przypraw. W trzecim oknie otrzymali kulki, zupełnie bez smaku, które topniały w ustach jak lody. I wreszcie jakiś płyn, przypominający coca-colę. Potem w stanie szczęśliwej sytości Kapitan i Bibl popłynęli siedząc za pustymi już pulpitami. Nakrycia natychmiast gdzieś zniknęły, nawet nie brzęknąwszy. Okien już nie było, ale krzesła usypiająco kołysały jak hamaki. Ile minut i sekund trwał ten błogostan, żaden z nich nie wiedział, ale zakończył się prozaicznie i nawet, można rzec, bezceremonialnie: „krzesła” podskoczyły i miękkim pchnięciem wyrzuciły obu Ziemian na podłogę drugiej sali. Majaczące z przodu niebieskie kurtki skoczyły na krzyżujące się chodniki i zniknęły za krawędziami płaszczyzn. To samo zrobili i ci, którzy podążali za Kapitanem i Biblem. Nikt się do nikogo nie odezwał, nie padło ani jedno słowo, całkowity brak kontaktu – i w sali pozostali tylko Kapitan i Bibl.
Nie była to w gruncie rzeczy sala, lecz skrzyżowanie ruchomych „ulic” – dróg, rozbiegających się w trzech kierunkach. Właściwie wcale się nie krzyżowały, a przebiegały na różnych poziomach jedna nad drugą, nigdy jednak nie znajdowały się poniżej wzrostu człowieka. Dzięki temu można było swobodnie przejść pod nimi.
– Dokąd teraz? – zapytał Kapitan, zaciskając pięści. – Czuję w sobie tyle energii, że mógłbym góry przewracać.
– A pomyślał pan, Kep, skąd ta energia się wzięła? – wtrącił Bibl. – Wymaglowało nas przecież zdrowo jak na wirówce. A przed chwilą o mało się nie zdrzemnęliśmy na tych krzesełeczkach. Chce pan wiedzieć dlaczego? Dzięki jedzeniu.
– Syntetyki – Kapitan machnął ręką. – Wolałbym szaszłyczek. Karski.
– Niech pan nie narzeka. Pierwsze danie: galaretka, wywołuje ostre uczucie głodu. „Fasola” je gasi, wypełniając żołądek. Rozpływające się kulki wywołują uczucie rozkosznej sytości, a „coca-cola” skłania do drzemki. Potem dają nam krzesłem w siedzenie i wyrzucają na chodnik – aparatura i pulpity nie mogą się na nas doczekać. A my, pełni szczęścia, z zapałem ruszamy do pracy. Dobrze pomyślany obiad.
– Jednego tylko nie rozumiem – ciągle jeszcze zdumiewał się Kapitan – dlaczego tutaj karmią zupełnie inaczej niż w Aorze. I budowa karmników jest inna, i menu też niepodobne. Ale sens pozostaje ten sam, jedzenie. Stymulator działania.
– Inna technologia – stwierdził Bibl. – Tutejsze lepo czy jak to tu zwą, to po prostu stołówka, a w Aorze to także miejsce gromadzenia jednostek info. Tutaj elementarne, mechaniczne podawanie pokarmu, tam królestwo telekinezy i inwencji. I stymulatory też są różne. Tam do irracjonalnego i bezsensownego działania, coś w rodzaju narkozy, tutaj do działania rozumnego i ukierunkowanego, można powiedzieć – doping.
– A podłoga się trzęsie – zauważył nagle Kapitan.
– Tak, wibracja. Dokądś nas popycha.
– Znowu? – skrzywił się Kapitan. – Dość już mam tego królestwa głuchoniemych. Żeby choć jeden zechciał nas dostrzec.
– Niech się pan obejrzy – powiedział Bibl.
Migoczące kolorowe płaszczyzny zwężały się, tworząc ciemny otwór.
W jego środku stał człowiek w niebieskiej kurtce i dawał jakieś znaki.
– Mam wrażenie, że to do nas.
– Chyba tak.
Podeszli. Człowiek czy raczej człowieczek, o wzroście nie przekraczającym półtora metra, położył dłoń na sercu – gest zrozumiały dla każdego humanoida. Kapitan i Bibl zrobili to samo. Człowieczkowi rozświeciły się oczy, wielkie i wypukłe. Czarna źrenica zapełniała całą prawie płaszczyznę tęczówki, tak że trudno było określić kolor oczu. We wszystkich pozostałych szczegółach człowieczek również nie był podobny do Hedończyków. Nie tylko rysami twarzy, o charakterystycznym orlim nosie i niebieskobłękitnym kolorze skóry, ale także jakimś mętnym, białawym odcieniem cery. „Żyją jak w więzieniu, bez dostępu świeżego powietrza” – pomyślał Kapitan i przestraszył się: czy tamten przypadkiem nie odebrał jego myśli. Ale niebieskoskóry nie sprawiał wrażenia, że cokolwiek pojął. Raczej nic do niego nie dotarło, bo cała jego postawa wyrażała tylko wyczekiwanie.
– Witaj – powiedział Kapitan po rosyjsku i powtórzył to samo po angielsku.
W odpowiedzi człowieczek wydał dźwięk, którego absolutnie nie można by powtórzyć, podobny do ptasiego świergotu czy klekotania. Kiedy spostrzegł, że go nie zrozumieli, wskazał na czarny otwór.
– Zaprasza – stwierdził Bibl. – No i co, Kep?
– Przyjmujemy.
Rozdział III
Widniejąca z przodu ciemna przestrzeń coraz bardziej rozstępowała się i rozjaśniała. Odwołując się do ziemskiej terminologii Bibl mógłby nazwać to miejsce cyrkową areną o bladocytrynowych ścianach i niezbyt wysokim, liczącym zaledwie kilka rzędów amfiteatrze, rozniebieszczonym siedzącymi ramię przy ramieniu ludźmi w niebieskich kurteczkach. Poprzez przyciemnioną, jakby zasnutą chmurami kopułę przeświecało błękitne niebo.
Arena była maleńka, cztery razy mniejsza od normalnej i amfiteatr, siłą rzeczy, mógł pomieścić zaledwie kilkudziesięciu widzów, którzy cierpliwie oczekiwali na rozpoczęcie występów. Nic na niej nie było, oprócz dwóch wiszących bez żadnej podpory, obrotowych, przezroczystych foteli. W nich właśnie posadzono ziemskich gości, plecami do siebie, ale w taki sposób, że mogli rozmawiać odwracając się ku sobie razem z fotelami umocowanymi na bezszelestnych łożyskach. Miejsca wskazał im ten sam człowieczek w towarzystwie dwóch asystentów, którzy przyłączyli się do niego z trybun i byli doń podobni jak dwie krople wody. Zresztą, gdy Bibl i Kapitan rozejrzeli się uważnie, zauważyli, że również i pozostali widzowie zapełniający trybuny maleńkiego amfiteatru byli do siebie tak podobni, jakby matka natura wykonała ich według jednego wzorca. Inna rzecz, że być może działała tu ta sama nieumiejętność odróżnienia rysów twarzy przedstawicieli innych ras, jaką odznacza się większość Europejczyków. Zresztą również i czerwonoskórzy Hedończycy w granatowych i błękitnych kąpielówkach początkowo wydawali się Ziemianom identyczni i dopiero później, w Aorze, okazało się, że ta jednolita na pozór masa w istocie składa się z wielu całkowicie odrębnych osób.
Na głowy obydwu gości założono przedmioty przypominające hełmy ściśle przylegające do skroni i potylicy. Ani Kapitan, ani Bibl nie zaprotestowali, przyjazny wygląd ich towarzysza rozwiewał wszelkie obawy. Potem niebieskoskóry odszedł na bok i trzykrotnie powtórzył coś, czego ani intonacji, ani brzmienia nie byli w stanie uchwycić. W ślad za nim tę samą dźwiękową abrakadabrę, chórem, ale cicho, powtórzyli wszyscy siedzący na trybunach. I dziwna rzecz, goście wszystko rozumieli, jakby ten niezwykły zespół dźwięków wypowiedziano, skandując, po rosyjsku: