– Koordynator – odparł, zbliżając się ich znajomy.
– Nie używaliśmy takiego słowa – odparł Kapitan, zaskoczony.
– Używaliście go tutaj. – Niebieskoskóry postukał się palcem w czoło. – A talerz to słyszeć i poznawać hałas. Wy mówić: obcy, niezwykłe. A nie obcy i zwykłe – to cicho, hałasu nie ma. Ale my zebraliśmy się – hałas: ztsistzss… – Próbował naśladować ich poświstywanie.
– Czy to znaczy, że wam nie wolno rozmawiać? – Niteczka domysłu znowu zaczęła wymykać się Kapitanowi z rąk.
– Tam gdzie spać, można. Gdzie nie pracować, odpoczywać, śmiać się. W domu – dodał z dumą jeszcze jedno przyswojone bez podpowiadania słowo.
– W domu, to znaczy gdzie?
– Tu, za ścianą. A ich dom – wskazał na ciemne przejście, wyraźnie mając na myśli swoich nie mogących porozumiewać się z Ziemianami rodaków – dalej. Tam gdzie takie chodniki. – Dotknął niebieskiego kombinezonu Kapitana.
Dlaczego więc wy jesteście tutaj, a oni tam?
– Dlatego, że oszukujemy Koordynator.
– Czyż można go oszukać?
– Wy widzieć talerz? On odejść. Nie zauważyć.
– Dlaczego i w jaki sposób go oszukujecie? – zapalił się Bibl.
– Trudno wyjaśnić. Jeszcze mało słów. Wy brać ze sobą hełmy. Do domu. Rozmawiać – nie zdejmować. Spać – nie zdejmować. Wrócicie – będziemy wiedzieć więcej.
– Jest nas czterech – Kapitan uniósł do góry cztery palce.
– Rozumiem. Brać ze sobą cztery hełmy. – W rękach rozmówcy pojawiły się jeszcze dwa nowe hełmy. – Wrócić wszyscy razem. Gdzie wasz dom?
Kapitan wyobraził sobie niewysoki, jakby przypłaszczony budynek stacji stojący na czarnym kamieniu pustyni. Znowu poświstywanie i zdziwione pytanie ich znajomego w niebieskiej kurteczce.
– Skąd?
– Z nieba – bez cienia uśmiechu odparł Kapitan, dość dokładnie odtwarzając w pamięci pojawienie się kosmolotu w blasku pięciu różnobarwnych słońc i jego lądowanie na lustrzanym kosmodromie.
I znowu po trybunach przeleciał ptasi szczebiot. Ale tym razem pytania nie padły. Dlaczego? Przestraszyli się, czy też mają się na baczności? Bibl zaczął już powątpiewać w słuszność swoich poprzednich poglądów na temat mieszkańców Błękitnego Miasta: że to oni właśnie są twórcami i gospodarzami cywilizacji na Hedonie. Strach i zaniepokojenie zupełnie nie świadczyły o wysokim społecznym poziomie życia. Czyż twórcy takiej technologii mogą lękać się przedstawicieli obcego rozumu? Dlaczego mieliby się ich obawiać? Może poświstywanie na trybunach świadczy wyłącznie o zwiększonym zainteresowaniu? Ale jeżeli się zastanowić, to czyż pojawienie się latającego talerza wywołało tylko zainteresowanie? Nie. Spowodowało paroksyzm przerażenia. Co ich tak przeraziło? Lokator ubocznych szumów, stwarzający niebezpieczeństwo wykrycia obecności ludzi, którzy wcale nie chcą być wykryci? I te słowa: oszukujemy Koordynator. A więc nawet jego niewyobrażalna, sprawność techniczna nie zabezpiecza go przed popełnieniem błędów: okazuje się, że można, a nawet trzeba go okłamywać. Jeżeli założymy, że Koordynator jest władzą lub narzędziem władzy, to oznacza to, że w społeczeństwie tym jest opozycja mniejszości wobec większości. Do jakich celów ona dąży i dlaczego powstała? W tym miejscu Bibl poczuł się całkowicie zdezorientowany. Któż więc jest gospodarzem Hedony i jakiż jest jej układ społeczny?
– A czy my możemy zobaczyć Koordynator? Odpowiedź padła z opóźnieniem i była jakaś niepewna:
– Pomyśleć. Nie dziś. Najpierw trzeba nauczyć się wzajemnie rozumieć. A teraz odejść. Kapitan znowu zagiął cztery palce. – Wrócimy we czwórkę. Jutro. Dobra?
– Dobra.
Bibl natychmiast zauważył, z jaką łatwością ich rozmówca przyswoił sobie kolokwialne formy wypowiedzi.
– Poczekaj… – zamyślił się Kapitan. – Najprawdopodobniej miasto znajdziemy bez trudu. Ale jak was w nim odszukamy?
Człowieczek w niebieskiej kurtce wskazał na cytrynową barwę ścian.
– Takiego koloru chodnik. Przyprowadzi was tutaj. Ja pokazać.
Pospieszył w kierunku ciemnego wyjścia z sali. Poczekali koło wielobarwnej plątaniny chodników, dopóki zza krawędzi płaszczyzny nie wyskoczył cytrynowożółty.
– Ten?
– Ten.
Dopóki chodnik płynął na jednym poziomie z płaszczyzną, Kapitan powiedział:
– Ja – Kep, Kapitan. On – Bibl. A ty?
Ich towarzysz znowu zaświergotał coś po ptasiemu.
– No, bracie, nie damy rady tego powtórzyć. Będziemy cię nazywać Druh. Pasuje, Bibl?
– Pasuje.
Kapitan mocno, po ziemsku, uścisnął mu rękę.
– Bywaj, Druhu. Do jutra – i zeskoczył na nabierający prędkości chodnik.
Bibl podążył za nim.
I ostatnią rzeczą, którą zobaczyli, była niebieska plama na krawędzi szarej, pochyłej płaszczyzny.
Rozdział IV
Po pożegnaniu przyjaciół Mały i Alik w milczeniu ruszyli do domu. Nie mieli ochoty rozmawiać. Mogło się zdawać, że zdołali już przyzwyczaić się do tych wędrówek parami. Stały się rzeczą zwykłą, bezpieczną, pewną, ale mimo to zawsze przy rozstaniach odczuwali lekki niepokój. Zwłaszcza dzisiaj. Nazbyt realne było te pseudomiasto, które wyrosło nagle przed stacją, zbudowane ni to z kolorowych tekturowych brył, ni to z barwionego szkła. Żart Guliwera w bajkowej Liliputii: usypał kilkupiętrowy stos z tłuczki szklanej. A w ogóle to nawet nie jakaś bajka, lecz diabli wiedzą co.
– Zniknęło – powiedział Alik.
– Co? – nie zrozumiał Mały.
– Miasto zniknęło – Alik odwrócił się i wskazał na milczący i pustynny aż po horyzont, znajomy krajobraz.
– Tak – mruknął Mały i splunął ze złością.
Aż do samej stacji nie obejrzał się już ani razu. Później, po przejściu korytarza, zatrzymał się przy schodach i zapytał raczej siebie niż Alika.
– No i co teraz będziemy robić?
– Ty jesteś starszy, no to rozkazuj – odciął się Alik.
– Sprzątanie zakończone, na obiad za wcześnie. A więc przypomnijmy sobie angielskie powiedzonko: mój dom moją twierdzą.
– Odbiło ci?
– Precyzuję zadanie. Zrobimy strzelnice, sprawdzimy broń, rozstawimy posterunki. Centralna baza na piętrze, w pokojach Kapitana. Tam będzie punkt obserwacyjny i skład zapasowej broni.
– Niczego nie rozumiem – stwierdził Alik.
– Z pomyślunkiem słabiutko. Pamiętasz Drugiego Pilota, który obecnie szczęśliwie, a w każdym razie miejmy nadzieję, że szczęśliwie, leci w domowe pielesze. Poprzednio znałem go jako człowieka, który miał postronki zamiast nerwów. Mógłby dać wyrwać sobie zęby metodą stosowaną za czasów Piotra Pierwszego i nawet by okiem nie mrugnął. A kogo zastaliśmy na Hedonie? Dziwaka, który pociął promiennikiem wszystkie ściany – i zewnętrzne, i wewnętrzne. A po co je tak ciął? Mania prześladowcza? Bzdura. Po prostu miał już doświadczenia ze spotkań z mirażami podchodzącymi pod samą stację. My takich doświadczeń jeszcze nie mieliśmy. Dlatego proszę słuchać i wypełniać rozkazy, kolego szeregowy.
– Naprawdę sądzisz, że może nam coś zagrażać tutaj, na terenie stacji?
– Powiedziałem: wykonać! – ryknął Mały. – Sprawdzisz wideoskop przy iluminatorze na górze, wszystkie zasięgi, żeby mi nigdzie przymgleń nie było, pełna ostrość. Ja tymczasem przyniosę z magazynu skrzynkę z granatami. Stacyjny odbojnik sprawdziłem już wcześniej, to superrepeller, zasięg od dziesięciu do dwudziestu metrów na pełnym obwodzie. Postawimy go na górnym podeście.
– Dlaczego nie tutaj?
– Bo tutaj pokrywają się poziomy przesunięcia faz. Bądź co bądź Dok i Pilot nie bez powodu przenieśli się na piętro. A stawiać repeller przy oknie nie ma sensu. Tam jest szkło organiczne o wytrzymałości większej od stali. Niebezpieczeństwo może nam zagrażać tylko stąd – od strony schodów. Postawimy więc nasz odbojnik na górze, niech spróbują podleźć.
Alik popatrzył kątem oka na Małego: chory, czy co? Kto ma tu podłazić? Nieroby z Aory? Uczniaki z lasu? Przecież oddzielają ich nie tylko kilometry czarnych kamieni, ale i przegroda przestrzenna, osłona siłowa, przez którą nie można się przedostać bez specjalnych przyrządów.