– Z nadmiaru ostrożności – powiedział Doktor. – Pilot nie lubił podejrzanych dźwięków.
– A promiennik pomaga?
– Teoretycznie nie powinien. Materialny promień przeciwko fantomom? Oczywisty nonsens. Ale wyobraźcie sobie, mimo wszystko spalił cały skraj lasu, który „wyrósł” bezpośrednio koło stacji. Jakiś dziwny był ten las – syluryjskie mchy i archaiczne paprotniki.
– Miraż?
– A jak pan myśli? Pilot pociągnął promiennikiem raz i drugi i wszystko zniknęło. Ale zwęglone kawałki zostały. I pomarszczone liście rozsypujące się przy dotyku. I popiół!
Rozmowa urwała się. Informacja Doktora była zaskakująco bezsensowna. A może to już mania prześladowcza? Ale dlaczego u obu?
– Próbowaliście jakoś to wyjaśnić? – zapytał Kapitan.
– A wy? – Doktor wybuchnął. – Cztery słońca wschodzą i zachodzą i nikt do tej pory nie potrafi wyjaśnić, gdzie, jak i dlaczego! Zmęczyły mnie już te cuda i hipotezy.
Uniósł się na łóżku i napił się wody z sokiem. Albo Kapitan nie potrafił ukryć jakiejś nutki niedowierzania, albo konieczność przekonywania o rzeczach dla niego oczywistych zdenerwowały Doktora. Ze zmęczonym wyrazem twarzy spojrzał w okno i zawołał z nieoczekiwaną radością:
– Patrzcie! Macie szansę.
Wysunięte na zewnątrz okno nie zniekształcało widoku. Wzrok sięgał daleko, pustynia była widoczna jak z otwartego balkonu. Linia horyzontu przecinała tarczę zielonego słońca, z którego pozostał już tylko wąski, świecący łuk z trawiastozłocistym odblaskiem. Tuż obok, ale bez zachowania symetrii, jakby po innej orbicie, spełzało ku horyzontowi jeszcze jedno słońce – błękitny, płonący strzęp nieba.
Pomiędzy horyzontem i stacją pośrodku czarnej pustyni, wyrastało nagle coś trudnego do opisania i prawie niepojętego. Wyglądało to ja by niewidzialny Guliwer bawił się kolorowym dziecięcym zestawem konstrukcyjnym. Brał kule i cegiełki, piętrzył z nich rozcięte piramid i kopuły, przekrzywione sinusoidy i zgniecione sześciany, albo nagle znanego, podobnego do wieży w Pizie, pochylonej nad przewróconym góry dnem stadionem. Białe taśmy wiły się jak węże, znikały, to znów pojawiały się w tej architektonicznej malignie. Ludzki rozum nie być jej twórcą, nie było w niej głównej cechy ludzkiego dzieła – celowości.
– Macie wątpliwości, czy ten kolorowy koszmar może być stworzony przez człowieka, służyć mu, cieszyć go lub radować – powiedział Doktor, jakby odgadując myśli swoich współrozmówców. – Mylicie przyjaciele. Widzicie te przesuwające się po białych taśmach punkt To żywe istoty, zewnętrznie niczym nie różniące się od nas, Ziemian. Widzieliśmy ich blisko: są trójwymiarowymi i humanoidalni.
– Cóż oni robią w tym chaosie? – zapytał Bibl.
– Nie mogę odpowiedzieć, bo nie dysponuję odpowiednimi obserwacjami. Ale mam pewne przypuszczenia. Żyją. To jest miasto. Z innego świata, może z innego wymiaru. Nie należy do czarnej pustyni. To, co widzimy, to miraż. Widzicie, już się rozpływa.
Niebieskie słońce schowało się za horyzontem. Zgasły również mętne odblaski. Bezmyślny zamęt tęczowych konstrukcji również blaknął, tracił zarysy i barwę.
– A gdy zachodzi inne słońce, miraż powtarza się? – ponownie spytał Bibl.
– Rzadko. Nie ustaliłem prawidłowości ich pojawiania się. Ale każde zbliżenie jest niebezpieczne.
Ledwo słyszalne poskrzypywanie kręconych schodów przerwało słowa Doktora. Pilot błyskawicznie znalazł się przy łóżku, na którym zostawił swój promiennik.
– Nie przesadzaj – ciężka ręka Małego spoczęła na jego ramieniu i przygniotła go do podłogi – to przecież Alik.
Alik wszedł do pokoju z tak promienną twarzą, że nieomal widać było aureolę nad jego głową.
– Aparatura w porządku – meldował z uniesieniem – chociaż zasilanie jest słabe i dłuższy seans łączności z Ziemią jest wykluczony. Na razie wysłałem tylko króciutki meldunek o naszym przybyciu.
– A jutro zameldujecie o naszym wylocie – powiedział Doktor.
– Niech się pan nie spieszy, Dok – zaprotestował Pilot – trzeba jeszcze przeżyć świt.
W odpowiedzi rozległ się cichy śmiech Doktora.
– Ja, syneczku, nie wierzę w uroki. Zmiana jest na miejscu, i to zmiana na poziomie. Tylko nie powtarzajcie jeszcze jednego naszego błędu: wyjeżdżajcie na rekonesans we dwóch, a dwóch niech zawsze zostaje na stacji. W szczegóły nie będę się wdawać. Po co niepotrzebnie straszyć i niepokoić.
Kapitan pomyślał, że prościej i chyba rozsądniej byłoby podzielić się doświadczeniami swojej półrocznej pracy na stacji i że żaden szczegół nie byłby zbędny. Ale Doktor i Pilot wyraźnie unikali wyjaśnień. Dlaczego? Być może powodowali się współczuciem dla zmienników-skazańców albo zawiścią do przyszłych odkrywców Nieznanego? Namawianie ich do szczerości nie miało sensu i Kapitan nie powiedział ani słowa.
– Przypomnę jeszcze tylko jedno – ciągnął dalej Doktor, zamknąwszy oczy. – Nie zbliżajcie się do miraży. Unikajcie spotkań z jadowitymi żmijami. Nie ruszajcie ich, jeżeli nie napadają. I lepiej uciekajcie, jeżeli jest czas i możliwość ucieczki.
– A jeżeli takiej możliwości nie ma?
– Brońcie się. W magazynie są promienniki i granaty tworzące trwałą zasłonę dymną – swego rodzaju „smog”. Jest również taktyczna broń jądrowa, ale w tutejszych warunkach jest ona praktycznie bezużyteczna, a radiacja szczątkowa jest bardziej niebezpieczna dla nas niż dla wędrownych, niematerialnych fantomów. Jest wreszcie przenośny deflektor wyładowań elektrycznych, skonstruowany przez mego kolegę. To chyba najbardziej skuteczna broń przy spotkaniu z mirażem: ustawiamy go w czasie porannych i wieczornych wycieczek. – Teraz się wam nie przyda. Noc jest porą właściwie bezpieczną.
Zaledwie skończył zdanie, już spał, podobny do woskowej figury z panoptikum. Pilot popatrzył na niego i powiedział z zawiścią:
– Śpi. A ja, choć nauganiam się cały dzień, nie mogę zasnąć. Chyba macie rację, nerwy mi nawalają.
Doktor nie był zapewne zbyt elokwentny i Pilot jak dziecko cieszył się z rozmówców.
– Pewnie macie ochotę na kolację? Niestety, nie oczekiwaliśmy was i nie przygotowaliśmy się, jemy podgrzane świństwo z tubek. Ale w soboty i niedziele urządzamy sobie uczty. Przeistaczam się w kucharza i serwuję dania – palce lizać. Zresztą jedzenie możecie przygotować w kuchni nawet teraz. Wszystko tam jest – i żywność syntetyczna, i konserwy. W ogóle rozgośćcie się. Pokoi jest do woli, trzeba je tylko przewietrzyć i posprzątać. Klimatyzatory włącza się na tym samym pulpicie co i światło. O świcie żaluzji nie podnoście, nie radzę. A promienniki są w magazynie, zaopatrzcie się zawczasu. Sprawdźcie je na zewnątrz, teraz to bezpiecznie.
– A co tu jest niebezpieczne? – huknął Mały.
– Wszystko. Zachody i świty. Powietrze, którym oddychasz. Pył chrzęści w zębach, kiedy się idzie pod wiatr, i unosi się nagle mętnymi, przezroczystymi kłębami. A czasami zielenieje jak rzęsa na bagnie albo połyskuje niebiesko, albo gęstnieje jak atrament. Sunie taki kłąb pyłu, błądzi jak ślepy, i jeżeli jesteś na piechotę, to uciekaj, pókiś cały, a jeżeli jedziesz na kołach albo na poduszkowcu, to wrzucaj szósty włączaj deflektor i kieruj maszynę na ten wir! Deflektor na pewno przełamie pole ochronne. Nie wątpię w to i chętnie zaryzykowałbym raz, nawet sam, ale rozumiecie, że nie mogłem ryzykować, przecież Dok nie może się ruszyć z miejsca. – Pilot zauważył, że Mały przeciąga się zmęczony, więc zmienił temat. – Nie zatrzymuję was, chłopcy, pora spać, a noce na Hedonie są krótkie. I nie zapomnijcie o promiennikach.
– Myślę, że promienniki nie są potrzebne, a z jedzeniem sami damy sobie jakoś radę – oświadczył Kapitan. Kiedy schodził po schodach, szepnął cicho do Małego: – A mimo wszystko szkoda pozbywać się takiego chłopaka, przydałby się nam.
– Może namówić go, żeby się wstrzymał z odlotem? – zapytał Mały.
– To bezcelowe. Instrukcja wyraźnie mówi, żeby niezwłocznie odesłać drugą ekspedycję na Ziemię. To nie przypadek, że złamania Doka się nie zrastają. No, idziemy!
Rozdział III