Выбрать главу

– Kolektor językowej informacji – uściślił Bibl.

Rozdział VI

W plazmowej dżungli. Drugi krąg cywilizacji.

Cytrynowożółty chodnik miał ich doprowadzić do celu.

– Ten? – Alik zrobił krok do przodu i natychmiast cofnął się powstrzymany spojrzeniem Bibla.

– Nie, nie ten. Poczekamy.

Stali przy samej granicy Błękitnego Miasta, tam gdzie chodniki – „ulice” błyskawicznie zjawiały się i odpływały w kolorowy zamęt przedziwnych form architektonicznych. Miasto piętrzyło się ku niebu piramidą płaszczyzn, której szczyt, jak Ewerest, ginął w gęstej niebieskawej mgle. „Ulice”, które przepełzały u podnóża piramidy, nie miały wyraźnie zarysowanych granic. Na pierwszym planie widniała kolorowa taśma chodnika, bez zazębień i zgrubień, w dalszej perspektywie – ciemne otwory tuneli i połyskliwy taniec licho wie czego. Niektóre chodniki pełzły długo i powoli, omijając podnóże, inne wpadały do najbliższego tunelu albo jak węże wpełzały na wiszące bez żadnych podpór płaszczyzny poziomów. Wszystko wyglądało tak, jak wtedy, kiedy w tym samym miejscu, stali zamyśleni Bibl i Kapitan, z tą tylko różnicą, że teraz czekali na jeden jedyny określony chodnik – „ulicę”.

– Oto on – powiedział Kapitan.

Taśma o jadowicie cytrynowej barwie dość szybko podpełzła pod ich stopy. Kapitan wszedł na nią pierwszy, za nim drżący z ciekawości Alik, powolny Mały i zamykający pochód Bibl, który dwa razy uważnie popatrzył, zanim stąpnął na pełznący chodnik.

Tym razem plastik nie opadł pod ciężarem czterech ludzi, tylko ugiął się lekko. Ulica przepłynęła jakieś dwanaście metrów skrajem czarne pustyni i zakręciła w przejście pomiędzy szklistymi „ścianami”. Za nimi w przezroczystych, nie stykających się ze sobą przestrzeniach, przelewało się coś najwyraźniej bardzo jaskrawego, ponieważ ciemne szkliwo „ścian” w niewielkim tylko stopniu tłumiło tę jaskrawość.

– Nie byliśmy tutaj, Kep – stwierdził Bibl – nie przypominam sobie tego koszmaru.

– Ja też.

– Plazma – pewnym głosem stwierdził Alik – najprawdopodobniej odprowadzona z plazmotronu do pułapek pola magnetycznego. W nich właśnie odbywają się różne procesy chemiczne.

– Dobry jesteś – pochwalił go Mały. – Nawet tu jest gorąco. A tam?

– Trudno powiedzieć. – Kiedy ma się do czynienia z plazmą, to temperatury rzędu milionów stopni są normalne nawet u nas na Ziemi. A są pewnie jeszcze wyższe.

„Gorącą ulicę” nie przeszli, lecz przebiegli, jakby nie wystarczała prędkość chodnika. Hedończyków nie było: najwidoczniej kierowali procesami plazmowymi za pośrednictwem pulpitów zdalnego sterowania Tymczasem „ulica” wyskoczyła na przestrzeń zapełnioną znaną już Kapitanowi i Biblowi feerią barwnej i świetlnej geometrii. Chwilami można było zobaczyć pracowników obsługi, jak nie zatrzymując się gnali parabolicznymi krzywymi nie wiadomo na czym i nie wiadomo dokąd. Bibl wyjaśnił swoją hipotezę o syntezie myślowych zamówień z granatowej i zielonej fazy i Alik dosłownie oszalał z zachwytu. Z płonącymi oczyma, zadzierając wysoko głowę cofał się coraz dalej, starając odnaleźć na powietrznych ekranach zarysy jakiegoś znajomego przed miotu.

– Ostrożnie! – krzyknął Kapitan.

Ale było już za późno. Alik potknął się w momencie, gdy padało ostrzeżenie, i zniknął za spęczniałym skrajem cytrynowożółtej taśmy. Przyjaciele rzucili się na pomoc i gdy stanęli na brzegu, dostrzegli Alika jak wisiał w przestrzeni pomiędzy dwoma sunącymi z różną prędkością chodnikami. Zdążył schwycić się skraju górnego, a pod dolnym widniał tunel – studnia z migoczącymi skrzyżowaniami innych kolorowych, ruchomych taśm.

– Trzymaj się! – zawołał Kapitan, chwytając ręce Alika.

Ten zaś odparł zupełnie spokojnie:

– Jestem w nieważkości. Trzymam się brzegu bez wysiłku.

Rzeczywiście Alika udało się wyciągnąć bez trudu. Widocznie w razie nieprzewidzianego upadku w przestrzeni między taśmami zmieniały się warunki grawitacyjne i człowiek mógł łatwo wydostać się na potrzebny chodnik.

– Dlaczego nie zwróciliśmy na to przedtem uwagi, Kep? – Bibl przypomniał sobie ich własne upadki.

– Pewnie byliśmy zbyt zdenerwowani. Każdy z nas bał się, że zgubi partnera.

Mały natychmiast chciał powtórzyć doświadczenie Alika, ale Kapitan przywołał go do porządku: żadnych eksperymentów, nie jesteśmy na przechadzce. A tymczasem cytrynowa „ulica” znowu wpadła w tunel, tym razem nie tak wysoki i tryskający światłem jak galeria syntezy. Wręcz przeciwnie, było tu nawet dość ciemno jak w długich korytarzach staroświeckiego, taniego hotelu, albo na pokładzie spacerowym pasażerskiego liniowca w ciemny, dżdżysty wieczór. Podobieństwo do pokładu dodatkowo podkreślał długi szereg umieszczonych blisko siebie okien-iluminatorów, które pozwalały zobaczyć pogrążone w półmroku kajuty-koje. Alik wyprzedził całą procesję i wskoczył do jednej z takich kajutek. W pomieszczeniu tym natychmiast rozbłysło mętne, migocące światło i wszyscy zobaczyli Alika leżącego na boku, na powietrznej poduszce, tak jak leży się w domu na łóżku czy tapczanie. I co najważniejsze, spał albo udawał, że śpi, cichutko posapując pod świetlnym ekranem w suficie.

– Wyłaź. Dosyć tych sztuczek – rozgniewał się Mały.

Alik spał. Chłodny strumień powietrza płynący z drzwi – iluminatora niósł znajomy zapach ozonu. Mały szarpnął śpiącego za nogę, ale Alik tylko podkurczył ją i spał dalej.

Sypialnie – stwierdził Kapitan. – Puste, bo wszyscy są w pracy. Interesował się pan, Bibl, gdzie nocują mieszkańcy miasta. Teraz wiadomo. Niezbyt komfortowo, ale pożytecznie. Mocny sen i naświetlanie ultrafioletowe.

– Skąd pan to wie?

– A zapach?

Bibl wciągnął powietrze nosem.

– Ozon, tak.

Alika wyciągnięto z klatki-komórki za nogi. Dopiero wtedy się obudził. „Nie bujasz?” – z powątpiewaniem spytał Mały. Ale Alik ziewał przeraźliwie. Rzeczywiście sprawiał wrażenie, że przebudził się po mocnym śnie, miał nawet ochotę na śniadanie. Ale Kapitan ponaglał. Któż mógł wiedzieć, ile czasu trwać będzie bieg ich cytrynowego chodnika i jakie cuda odsłonią się jeszcze przed nimi. Ale niczego szczególnego nie było. Ten sam, zwykły architektoniczny amorfizm, zamęt barw i sztuczki świetlne. Wszystko to nie wywoływało już zdziwienia, w każdym razie u dwóch uczestników ekspedycji. Pozostali również go nie okazywali. Alik odgadł metodę sterowania przyrodą w strefie zielonego słońca. Ich chodnik pędził po dnie głębokiego kanionu, którego rozchylające się ściany były tak niepodobne jedna do drugiej, jak strony podręcznika topologii do krajoznawczego filmu. Z jednej strony niewidzialnie sterowana świetlna igła kreśliła zmieniające się błyskawicznie trójwymiarowe formy, z drugiej – w równie cudowny sposób zmieniał się krajobraz, wyrastały i znikały drzewa, kuliły się i rozrastały krzewy, zieleń trawy i liści błękitniała, granatowiała, przechodziła w szkarłat.

– O, Właśnie stąd przemieszczają syluryjskie mchy i sadzą eukaliptusowe aleje – zauważył Alik i zaczerwienił się, napotkawszy aprobujące spojrzenie Bibla. Domysł był słuszny, choć nie wyjaśniał, jaki pożytek mają z tego niebieskoskórzy, zapędzeni w bezleśne i pozbawione trawy plastikowe jaskinie Błękitnego Miasta.

– Może ktoś im rozkazuje?

– Kto i po co?

– Dość tych domysłów – zakomenderował Kapitan. – Myślę, że nasza podróż zbliża się ku końcowi. Poznaje pan, Bibl? – Wskazał przejście za wielokątnym i wielobarwnym przecięciem się takich samych ruchomych taśm chodnikowych.

W jego zamglonej głębi widniał idący im na przeciw człowieczek w lazurowej kurtce.

– Witajcie, wszyscy czterej – powiedział po rosyjsku z typowo moskiewską wymową – Kep i Bibl, Mały i Alik. – I, zauważywszy mimowolne zdziwienie gości, dodał od razu. – Nie dziwcie się, my już nauczyliśmy się waszego języka. Być może, będziemy jeszcze robić błędy gramatyczne, używać słów w niewłaściwym ich znaczeniu, ale o wiele rzadziej. Teraz już wiemy, kim jesteście, jakie są wasze cele i to, że Koordynator jest poinformowany o waszej obecności.