– Zrozumiałem wszystko, Si.
– Zrozumiałem wszystko, Fiu – prawie w tym samym czasie stwierdził także i Bibl. Po prostu wyraził swe uczucia po obejrzeniu na ekranie lekcji matematyki dla czterolatków.
Obraz na ekranie był odbiciem rzeczywistości z tą tylko różnicą, że nie otaczającej ich, lecz oddalonej o dwa dziesiątki poziomów. Ekran nie był telewizorem, na dobrą sprawę nie był wcale ekranem – po prostu odległą rzeczywistość przybliżono nie uciekając się do żadnych optycznych sztuczek. Bibla nie wpuszczono do niej, aby nie zakłócił dziecięcego procesu myślowego. A był to proces skomplikowany i trudny, wymagał od dziecka odwagi myśli, zadziwiającej umiejętności szukania i odnajdywania nowego. Matematyczne funkcje i symbole, które używano na Hedonie, Bibl tłumaczył w myśli na zrozumiały dla niego język ziemskiej matematyki. Był oszołomiony zakresem wiedzy, jaką dysponowali czteroletni ludzikowie w malutkich kurteczkach. Podczas gdy ich rówieśnicy na Ziemi poznawali zaledwie podstawy arytmetyki, oni już oceniali załamanie przestrzeni trójwymiarowej. Bibl rozumiał, że aby sterować skomplikowaną techniką Hedony, niezbędne jest odpowiednie przygotowanie, ale zaskoczyło go ograniczenie – nie zakresu wiedzy, ale dążenia do jego rozszerzenia. Nie rozproszył tych wątpliwości i Fiu, który wyjaśnił krótko, że obecny poziom informacji jest dany cywilizacji od początku jej istnienia i pozostaje niezmienny, jak ona sama.
– Nie zachęca się więc do dokonywania odkryć naukowych? – spytał Bibl.
– Wszystko, co było potrzebne, zostało już dawno odkryte.
– I żadne zagadki w przyrodzie nie istnieją?
– Wymagające rozwiązań, które mogą wzbogacić ludzki umysł? Nie.
– Po raz pierwszy ci nie wierzę, Fiu.
– Dlaczego?
– Czy jest to rzeczywiście twoje zdanie, czy też powtarzasz to, czego was uczą w szkole?
Fiu nie odpowiedział. „Jeszcze jeden szok psychologiczny” – uśmiechnął się w myśli Bibl.
…A gdzieś na innym poziomie miasta, przy świetlnych tablicach, które z równym powodzeniem można by nazwać przestrzennymi wideoskopami lub demonstracyjnym wakuum – Bibl pomysłowo nazwał je odbiornikami życzeń – Druh wyjaśnił Kapitanowi mechanizm teleportacji. I Kapitan, nawet nie myśląc o możliwości synchronizacji z rozmową Bibla, zadał swemu rozmówcy równie drażliwe pytanie:
– Ogólnie rzecz biorąc, wszystko jest jasne. Oprócz jednego. Dla kogo?
– Nie rozumiem.
– Komu służy to cudo techniki? Wam?
– Jest piękne samo w sobie. Pozwalamy, aby myśl, tylko myśl władała ruchem w przestrzeni.
– Owszem, pozwalacie, ale nie waszej myśli i nie w waszej przestrzeni.
– W pewnym sensie masz rację. Ale samo sterowanie tak doskonałą techniką nie może nie sprawiać rozkoszy.
– Posługujcie się więc jej rezultatami. O ile dobrze zrozumiałem, zakrzywiacie przestrzeń, zbliżacie obiekty, tworzycie styk. No to wchodźcie, gdzie się wam podoba.
– Nie można. Dyspozytorzy łącz przestrzennych nie mogą wychodzić na linię styku. Krzywa powinna przejść obok. Najmniejsze odchylenie i następuje cios grawitacyjny.
– Spróbujemy.
– Co?
– Połącz te dwa zielone punkty. – Kapitan spojrzał na tablicę. – Wydaje mi się, że szukają się nawzajem.
– Nic prostszego. Patrz na pasemko u góry, na pionowe kolorowe paski. To nie widmo, lecz formuła. Kolejność pasków powinna pozostać stabilna. Teraz zbliżaj. Niedobrze.
– Dlaczego?
– Szew czernieje. Niedokładny styk. Rozłączam.
– Łączyłem po krzywej.
– Tak właśnie trzeba. Po prostej nie można – możesz dotknąć linii łącza. No!… Zbyt wolno. Szew znowu brudny. Popatrz.
Druh błyskawicznie połączył dwie zielone plamy. Gdzieś w zielonym świecie ktoś gdzieś wszedł, czy skądś wyszedł. Druh wyjaśnił:
– O tak. Powtórz. Tylko nie zapominaj o formule łącza.
Kapitan odnalazł dwie sunące granatowe plamy. „Aora” – pomyślał i popatrzył na prążkowane pasemko. Wydało mu się, że jeden pasek jakby nasuwał się na drugi. Ni to niebieski zmniejsza powierzchnię szarego, ni to szary wypiera niebieski. „Poczekaj” – usłyszał, ale nie mógł już powstrzymać myśli. Plamy połączyły się i nagle coś ugodziło go w oczy. Miliony iskier i mrok. Studnia bez dna. A on sam leci w dół bezdźwięcznie i bez końca. Żadnego bólu. Tylko uczucie spadania, jak przy spadochronowym skoku z opóźnieniem. I wreszcie wstrząs, coś ugina się pod nim, układając go na rozciągniętym, miękkim aksamicie. Czuje już swe ciało, skórę, naczynia krwionośne, powieki. Powieki unoszą się lekko, przepuszczając wąskie pasemko światła. Pasemko rozszerza się i oślepiająca białość zalewa świat. Jak mleko wylane z butelki na czarny stół. A on znowu się porusza, tym razem poziomo, również na czymś białym i w białym tunelu, nie wiadomo dlaczego przypominającym mu sale regeneracyjne. A może rzeczywiście jest w tych białych podziemiach?
Chce zapytać towarzyszących mu maleńkich ludzi w znajomych kurteczkach. Jego wargi poruszają się, ale pytanie zamiera, nie wypowiedziane, gdy dobiega go cichy szept:
– Milcz. Nie teraz. Nie ruszaj się.
Kapitan nie zdołał uchwycić momentu, w którym jego pozioma pozycja nagle zmieniła się na pionową. Nie poczuł ani wstrząsu, ani napięcia mięśni, ani ciężaru, ani ruchu wirowego, tylko nagle spostrzegł, że niebieski, plastikowy chodnik spiralnie uniósł go w górę. Podobnie w kabinie samolotu moment oderwania się od ziemi dostrzega się dopiero wtedy, kiedy widzi się uciekający w dół krajobraz. Tu natomiast uciekały w dół sunące naprzeciwko chodniki, płaszczyzny sieczne i styczne, poziomy z ich niepojętą maszynerią.
– Co się stało? – wykrztusił z trudem pytanie, adresowane do swego, nie zdradzającego niepokoju, towarzysza.
– Grawitacyjny kollaps – odparł Druh tonem człowieka, który rozmawia o pogodzie. – Zniekształciłeś formułę.
– A co potem? – spytał zachrypniętym głosem Kapitan.
– Jak zwykle. Reanimacja.
No i o co tu więcej pytać, o jakie szczegóły, o których niebieskoskóry nawet nie uznał za stosowne wspomnieć. Zresztą Kapitanowi pozostało jeszcze jedno, zupełnie neutralne pytanie:
– Dokąd jedziemy?
– Już przyjechaliśmy.
Rozdział VIII
Niebieska mgiełka wypełniała owal podobny do ziemskiego stadionu piłkarskiego. Na jego brzegu rozciągała się jak bieżnia niczym nie ogrodzona, nieruchoma czarna taśma. Gdy podeszło się bliżej i spojrzał w dół, niebieskie głębiny dotykały jedna drugiej jak odbicie w lustrze. W środku wisiała złota kula o średnicy około pięćdziesięciu metrów, lekko podświetlona z wewnątrz. Jeżeli patrzyło się na nią długo i uważnie, zaczynała pulsować wielobarwnie i jaskrawo, tak jak wszystko w tym mieście. Sprawiało to wrażenie, jakby poprzez złocistą błonkę przeświecały inne barwy. Alik natychmiast wysunął przypuszczenie, że Koordynator myśli, a światło i barwa jest odbiciem powstawania i ruchu skojarzeń myślowych, ale ani koledzy, ani ich przewodnicy nie podzielali jego koncepcji. Tylko Kapitan powiedział surowo:
– Odejdź od brzegu. Jak spadniesz, to się nie pozbierasz.
– Zupełnie niegroźne – zaprzeczył Fiu – to strefa nieważkości. Niebieska mgiełka to skoncentrowany gaz-przekaźnik. Jedyny środek łączności Koordynatora z otaczającym światem.
Rzeczywiście, w niebieskawej przestrzeni otaczającej kulę nie było widać żadnych rur, przewodów i nici. Nic nie łączyło jej z czarnym chodnikiem. Wisiała nieruchoma, ale żywa i wydawało się, że mimo swych rozmiarów jest lekka, leciutka.
– A więc on nas nie słyszy? – spytał Kapitan.
– Nie.
– W jaki sposób możecie się z nim porozumiewać?
– Przez sieć elektrodową.
– To znaczy, że my jesteśmy pozbawieni tej możliwości?