Выбрать главу

Bibl i Kapitan przecięli krater. Do najbliższej ściany, biegnącej pod kątem w górę, ku podobłocznym wysokościom, było nie więcej niż trzydzieści metrów. Ale mimo jaskrawości jej nasyconego fioletu znowu nie mogli określić, z jakiego tworzywa ją wykonano: ściana rozsunęła się przed nimi jak kurtyna, a wyciągnięte ręce napotkały tylko powietrze. Zresztą nie to przyciągnęło ich uwagę. W przejściu, które pojawiło się w ścianie, odsłonił się przed nimi niezwykły i oryginalny widok,

Rozszerzając się ku górze przewróconym i rozciętym pionowo stożkiem, w trochę przyćmionym świetle niezbyt jaskrawego słońca, piętrzyły się przezroczyste, szkliste poziomy, prawie niewidzialne na większej wysokości. Nawet z bliska trudno się było zorientować, co to takiego. Ale jeżeli przypatrzyło się im uważnie, można było dostrzec niby szklane, zamknięte prostopadłościany o objętości jakichś czterech metrów sześciennych, zawierające ludzkie ciało rozpostarte nieruchomo w powietrzu. Dzięki miedzianemu odcieniowi skóry od razu można było rozpoznać Hedończyków, którzy w porównaniu z maleńkimi mieszkańcami Błękitnego Miasta wydawali się prawie olbrzymami. Przy jednakowej budowie ciała tylko brodate, obrośnięte twarze pozwalały z daleka odróżnić mężczyzn od kobiet, a policzyć ich było prawie niemożliwe.

– Około stu tysięcy – stwierdził Bibl.

– Skąd to wziąłeś? – z powątpiewaniem zapytał Kapitan. – Z sufitu?

– Ależ skąd. Proste obliczenie. Ilu z trzech milionów dobrnie do Nirwany? Jedna piąta, może jedna szósta, nie więcej. Należy założyć, że jakieś pół miliona. A ile jest stopni? Pięć. A więc tutaj jest ponad sto tysięcy. Chyba niewiele się pomyliłem.

Nagle ciała zaczęły się poruszać. Wyginały się, przewracały, wymachiwały rękoma i nogami, wykręcały się dziwnie, składały się wpół i znowu prostowały. Kapitan przypomniał sobie opowiadanie Alika o gimnastycznych ćwiczeniach w fotonowym gazie i wyjaśnił:

– Grawitacyjny masaż. Niszcząc świadomość, w taki właśnie sposób podtrzymują sprawność mięśni. Najprawdopodobniej to samo ma miejsce i na ostatnim stopniu, kiedy świadomość całkowicie się wyłącza. Inaczej niemowlaki z Zielonego Lasu okazałyby się półtrupami.

W obrazie tysięcy wijących się ciał było coś z ilustracji Gustawa Dore do „Boskiej Komedii”. Raz już pokazywano im takie realne piekło Dantego na planecie DZ w gwiazdozbiorze Cefeusza, wykorzystawszy w tym celu książkę zabraną przez Bibla. Ale tam miało to przerazić przybyszów, podczas gdy tutaj w obrazie kopiującym Dorego nie było niczego strasznego.

– Wspomina pan, Kep? – domyślił się Bibl. – Może pan skorzystać z wolnych kabin, przeznaczonych zapewne dla następnych z pierwszego stopnia szczęśliwości.

Kapitan popatrzył na rząd pustych szklanych skrzynek i uśmiechnął się:

– Byłoby co wspominać, prawda, Bibl? Niekoniecznie straszne chwile. Były również szczęśliwe dni w naszym życiu. Tylko czy warto ożywiać to, co umarło dawno i bezpowrotnie.

Przeszli obok pustych kabin w kierunku najbliższej liliowej ściany. Wijące się ciała znowu zawisły nieruchomo.

– Ciekawe, jak ich odżywiają i przekazują informacje? – zainteresował się Bibl. – Nie widać ani rurek, ani przewodów. Przy tej technice mogli wykombinować systemy bezprzewodowe. Zresztą to nieistotne.

Ścięty wierzchołek przewróconego stożka przeszli w ciągu kilku minut. Liliowa ściana rozchyliła się, jak przy wejściu, i znowu ręce napotkały tylko powietrze. A widok, który rozpostarł się przed ich oczyma, dokładnie przypominał ten, który widzieli przed chwilą. Takie samo mnóstwo brązowych ciał w szklistych kabinach uciekających w górę przewróconą połówką stożka, liliowe słońce nad głową i rozpływający się mrok znikających przegródek.

– Stopień niespełnionych pragnień – zamyślił się Bibl. – Pobity „biczem” słabeusz bije siłacza. Mag staje się ksorem, a ksor przeradza się w sirga. A może coś pomyliłem: w każdym razie marzenia pasożytów nas nie interesują, Kep. Chciałbym zaryzykować. Miałem w młodości jedną małą koncepcję, której nie można było sprawdzić. – Zrzucił kurtkę i wskoczył do najbliższej skrzynki. Szkło, czy coś innego, przepuściło go, tak jak otwierają się drzwi do pokoju. – Niech się pan nie boi! – krzyknął, układając się w przestrzeni. – W ostateczności proszę mnie wyciągnąć za nogi po dziesięciu minutach.

Wszystko to rozegrało się tak szybko, że Kapitan nawet nie zdążył otworzyć ust. Usiadł w pojawiającym się nie wiadomo skąd, charakterystycznym dla Hedony fotelu, i z niepokojem spoglądał na zawieszonego w powietrzu Bibla. Bibl był spokojny, nieruchomy i milczący.

Minęło pięć minut, sześć… dziewięć. Bibl wciąż wisiał, nie dając znaku życia, wyciągnięty w swoim przezroczystym pudełku. Kapitan denerwował się. Podszedł bliżej. Dziesięć minut. Przesunął ręką poprzez szkło – które okazało się zupełnie nie szkłem, ale może zagęszczonym powietrzem lub polem ochronnym o nieznanym charakterze i mocy – trudno byłoby zastanawiać się, czy posiada ono masę – i schwycił Bibla za nogi. Ciało towarzysza wysunęło się na podłogę lekko, zupełnie jakby utraciło swą normalną wagę i Bibl ocknął się klęcząc na swojej rzuconej na podłogę kurtce.

– Nieźle – powiedział. – Myślałem, że nigdy już nie wrócę.

– Skąd?

– Długo by opowiadać – westchnął Bibl, ubierając się. – Pomówimy o tym po powrocie na stację. Jakże to wszystko było realne! Nie miało nic wspólnego ze snem.

Kapitan nie nalegał. Zapytał tylko:

– Gdzie to było? Na Ziemi czy w kosmosie?

– Na Ziemi. – Bibl znowu westchnął. – Dziwne. I straszne. Bardzo straszne. Wie pan co, trzeba poszukać chłopców. Dobrze, że mnie pan na czas wyciągnął. Żeby tylko i ich nie trzeba było skądś wyciągać. Takie eksperymenty to igranie z ogniem!

Przejście na następny „stopień” było takie samo, jak poprzednie. Nieprzezroczysta ściana o nieokreślonej masie, mgła czy kurtyna, wszystko identyczne. Ale widok, jaki ukazał się przed nimi, był już inny.

W takim samym stożku, na takich samych powietrzno-szklanych poziomach, znajdowały się tysiące takich samych nagich ciał. Ale nie wisiały one rozpostarte nieruchomo na zagadkowej pustce. Gestykulowały, siedziały, leżały, poruszały się z miejsca na miejsce, przypominając tłum; na dużym dworcu albo na nadbrzeżu, kiedy przybija transatlantyk. Był jednak pewien szczegół, który zakłócał to podobieństwo. Nie liczebność tych krzątających się w powietrzu tłumów, nie wzrastająca z każdym poziomem liczba osób i nawet nie brak odzieży – takie zgromadzenia można zobaczyć i na plażach – nie, uderzał brak kontaktu, całkowity brak porozumienia jednego człowieka z drugim. Każdy z nich istniał i ruszał się sam dla siebie, nikt nie potrącał drugiego, zupełnie jakby każdego z nich chroniła jakaś niewidzialna powietrzna przegroda. Zderzając się, odskakiwali od siebie, jak dziecinne samochodziki w lunaparkach, odskakiwali nie dotykając się nawzajem, jakby odrzucał ich niewidzialny, powietrzny zderzak.

– Rozumie pan coś z tego? – spytał oszołomiony Bibl.

– Szukam Małego i Alika – tylko do takiej odpowiedzi ograniczył się Kapitan. Nie miał ochoty myśleć o tym szaleństwie.

Małego i Alika odnaleźli, przeszedłszy kilkadziesiąt metrów. W swoich niebieskich kurtkach kontrastowali z otaczającymi ich nagimi ciałami. Znajdowali się oni, najwidoczniej, w jednej nieoddzielonej przestrzeni, ponieważ poruszali się zgodnie, nie odpychając się, nie przechodzili obok siebie obojętnie i nawet rozmawiali, choć w świątynnej ciszy stożka nie było słychać ich słów. Wyglądało to, jakby odgrywali jakąś pantomimę: gdzieś szli, coś oglądali, Mały podskakiwał, próbując uchwycić coś w powietrzu, Alik przebiegał kilka metrów i wracał, pokazując coś, co przyniósł, chociaż niczego nie było widać – tylko powietrze i nie zwracający na nich uwagi czerwonoskórzy ludzie.

– Pantomima – zauważył Bibl – i to na określony temat. Tylko sens niejasny.

– Wcale go nie będziemy wyjaśniać – stwierdził Kapitan i ruszył pomiędzy krzątającymi się w pobliżu Hedończykami, którzy nie rozstępowali się, ale i nie przeszkadzali mu w przejściu.