Na Hedonie doba jest o cztery godziny krótsza, a i zmęczenie zrobiło swoje. Pierwszy świt na planecie Kapitan i Mały przespali. Nie słyszał nawet, jak znowu dokładnie ogolony Pilot z nieodłącznym promiennikiem wtargnął do pokoju razem ze słońcem.
– Wstawać, staruszkowie! Śniadanie gotowe. Nie śniadanie, lecz uczta! rakietkę już zdążyłem zbadać. Cudo!
Dla Doktora wybrano kombinezon gigantycznych rozmiarów, w którym można było zmieścić jego zagipsowane nogi. Uszczęśliwiony Doktor oświadczył:
– Na pożegnanie mogę podzielić się przypuszczeniem. Wszystkie pozorne słońca to przestrzenne odbicia jednego, prawdziwego. Optyczny wyraz wielowymiarowości przestrzeni. Na Hedonie te przestrzenne krawędzie okazały się w istocie innymi niż na Ziemi. Ale Pilot mi nie wierzy.
– Bzdura – powiedział Pilot. – Nie uznaję geometrii nie podporządkowanej wzrokowi.
– Matematyka już dawno opracowała geometrię wielowymiarowej przestrzeni – zaprotestował Kapitan.
– A życie mnie jak dotąd nie przekonało, że równoległe się przecinają, a rozdzielne punkty się pokrywają. Niech mi to fizyka potwierdzi.
– Optyka to też fizyka – powiedział Alik, ale Pilot tylko machnął ręką.
– Być może rozwiążecie sens tych przymglonych latarni na niebie, ale mój czas już minął – westchnął i wyszedł.
Rakietę przygotowywali do startu wszyscy oprócz Bibla, który grał w szachy z Doktorem. Wszystkie trzy partie Bibl wygrał bez trudu, chociaż Doktor myślał nad każdym ruchem po pół godziny.
– Dobry jesteś – powiedział Dok. – Jeżeli z równym skutkiem zagracie z gospodarzami Hedony, to im nie zazdroszczę.
– A tak szczerze, wierzy pan w tych gospodarzy?
Dok uśmiechnął się:
– Szczerze? Wierzę. I bardzo żałuję, że mieliśmy pecha z tym wypadkiem. Rozwiązalibyśmy to zadanie przed wami.
Na czarnym lustrze pustyni rakieta była już gotowa do startu. Mały, który już od dawna nie miał nic do roboty, szepnął Kapitanowi:
– Wy ich tu sobie odprowadzajcie, pomachajcie chusteczkami, a my z Alikiem pokręcimy się „Portosem” po okolicy. Taka kontrola nie zaszkodzi. – Mały wsunął się do kabiny zwiadowczego pojazdu terenowego, popularnie zwanego „Portosem”.
Alika mdliło od pyłu, jaki wzbiły sprawdzane silniki rakiety, drapało go w gardle. Swobodniej odetchnąć można było dopiero w momencie, gdy Mały włączył klimatyzację i „Portos” pomknął nad czarną pustynią. Pojazd płynnie sunął na poduszce powietrznej, utrzymując wciąż jednakową wysokość. Ale ta monotonia drażniła. Po co pętać się po jednolitej Płycie, na której ani jedna trawka nie rośnie? Nie ma tu żadnego życia, tylko wiatr i kurz. Alik w końcu zapytał Małego, dokąd właściwie jadą?
Mały wskazał na dwumetrowy kłąb zielonkawego pyłu wirującego jak bąk w promieniach bladozielonego słońca.
– Interesuje mnie to tornadko.
– Zwykły pył – obojętnie stwierdził Alik.
– Niepodobne do ziemskich. Stożki stykają się podstawami, a nie wierzchołkami.
Mały włączył ekranizację, która chroniła korpus pojazdu przed wszelkim promieniowaniem i radiacją. „Na wszelki wypadek” – wyjaśnił, kierując „Portosa” wprost na pyłowy kłąb. Z bliska był on mętnie przezroczysty, jak dawno nie myta szyba. Pojazd wszedł weń nie drgnąwszy. Zwykły pył. Ale pył ten nie zniknął, trąba powietrzna otaczająca pojazd posuwała się teraz wraz z nimi, zasłaniając widoczność. Mały wrzucił szósty bieg, „Portosem” szarpnęło, nawet zielone słońce zostało z tyłu, ale tornadko nie dawało się zgubić, oblepiając ich zwartą, pyłową otoczką. Alikowi wydało się, że jej zieleń zaczyna być coraz intensywniejsza „Jak rzęsa na bagnie” – przypomniał sobie.
– A może by zawrócić?
Mały roześmiał się, nawet nie spojrzawszy na Alika.
– Wszyscy tu mają fioła. Nie małpuj ich. Czego się bać? Chyba nie wyładowań elektrycznych, kadłub jest ekranowany. Przepaść? Przeskoczymy. Miraż? Tego nam właśnie trzeba. Przecież polujemy na miraże Safari na czarnej pustyni. Raz, dwa!… Co to?
Zielona trąba powietrzna nagle rozłamała się i zniknęła ukazując gruntową drogę, a właściwie raczej aleję, która biegła pomiędzy szeregami drzew; w górze widniały ich duże, wąskie liście zwrócone krawędzią k słońcu. Alik poznał je od razu: eukaliptusy, i to rosnące tak równo, jakby je specjalnie posadzono. Zupełnie ziemski dwudziesty pierwszy wiek gdzieś pod Melbourne. Czerwone, duże kwiaty na przystrzyżonych krzewach również świadczyły nie o syluryjskiej pierwotności, ale o zupełnie współczesnej, zadbanej kulturze parkowej.
Nie zdążył jednak podzielić się swym spostrzeżeniem z Małym, który nie zastanawiając się długo skierował maszynę w aleję, zredukował biegi do jedynki i zahamował. Pustyni już nie było. Ani czarnego, połyskliwego lodowiska, ani pięciu słońc rozbiegających się po niebie. Świeciły dwa: jedno bladozielone, pozorne i nie grzejące; drugie normalne, gorące jak w lecie, na Ziemi. Eukaliptusowa aleja z Melbourne zakręcała dalej w stronę zwartej ściany wysokich drzew, przypominających akacje. Od kwiatów na krzewach płynął odurzający, korzenny zapach.
– No i masz miraż – powiedział Mały.
Alik nie odpowiedział, tylko otworzył drzwiczki i wyskoczył na drogę.
– Ostrożnie! – uprzedził Mały.
Alik: zdążył już jednak klepnąć wspinający się ku niebu pień. Potem schylił się, dotknął trawy i podniósłszy kamyczek cisnął nim w krzaki. Jakieś pstre, zupełnie ziemskie motyle zerwały się i zaczęły krążyć na«krzewami.
– A gdzież ten paleozoik? – zapytał Alik.
Nie chciało mu się nigdzie iść. Cudowna oaza, jaka powstała na czarnych kamieniach, przykuwała go do miejsca odległym wspomnieniem Ziemi.
– Zbzikowałeś – odezwał się Mały i splunął przez otwarte drzwi na drogę. – Kwiatki, trawki. Może jeszcze zatańczysz na łączce. A jak będziemy wracać?
Alik spojrzał na miejsce, przez które „Portos” dostał się na tę drogę, pyłowa trąba powietrzna otaczająca ich pojazd zniknęła razem z pustynią. Furteczka do raju otworzyła się i zamknęła.
– Jak myślisz, gdzie jesteśmy? – zapytał.
– W mirażu. Ale to nie miraż, tylko coś innego – odparł Mały unikając wysuwania jakichś hipotez.
– Zrozumiałem, dlaczego jest pięć słońc. Każde z nich ma swoją przestrzeń i swój czas. Swój świat. Teraz jesteśmy w świecie zielonego słońca.
– Z fizyką to się trochę nie zgadza – stwierdził Mały z powątpiewaniem. – Lepiej pojedźmy szukać wyjścia.
Zwiększył ciąg poduszki powietrznej, „Portos” łatwo przeskoczył przydrożne zarośla i spokojnie popłynął nad czerwonymi kępkami kwiatów rozsypanymi na wyraźnie przyciętych gałęziach. Drogę przegradzał lasek ciągnący się w prawo, jak się zdawało, bez końca. Inna sprawa, że słowo „lasek” wyraźnie tu nie pasowało: z bliska okazało się, że są to zarośla owych gigantycznych paprotników, o których tak wiele mówili Pilot i Doktor. Grube, wielometrowe pnie, chylące się pod swym własnym ciężarem, obsypane były liśćmi podobnymi do kawałków grubej blachy. Zahaczając o siebie nie szemrały, lecz zgrzytały z obrzydliwym, metalicznym skrzypieniem.
– No, tych nie przeskoczymy – powiedział Mały zakręcając i lecąc wzdłuż paproci nad szarymi, półmetrowej wysokości mchami.
To był rzeczywiście paleozoik – las z otchłani ziemskiej prehistorii Alik widział taki sam, ożywiony za pośrednictwem cudów optyki bez – soczewkowej, na wideoekranach muzeów ewolucji biologicznej na Ziemi. Paprocie podobne do palm, z kudłatą, nie rozgałęziającą się koroną, skrzypy krzewiące się jak gigantycznie rozrośnięta babka, albo ścielące się po ziemi, przebijające grubymi, kłującymi liśćmi potężny pokład mchów. Pachniało błotem i zgnilizną, jak w wilgotnych, zarośniętych wąwozach ziemskich rezerwatów. Nieprzypadkowo Alikowi wpadło do głowy takie właśnie porównanie – w tym dekoracyjno-paleozoicznym lesie było coś z rezerwatu. Zupełnie jakby ktoś obciął go, odgrodził podciętą taśmą mchów i umieścił tuż obok białych akacji i szeregu troskliwie piętnowanych eukaliptusów. Paleozoik obok współczesnych subtropików, odległość setek milionów lat, a Mały pokonał ją „Portosem” w ćwierć minuty.