Wszystko ucichło. Już nie jakby, a rzeczywiście umilkły przyrządy, ustała wibracja, salę wypełniła złowieszcza cisza. Obydwaj wsłuchiwali się w nią długo, nie wierząc własnym uszom, nie wierząc i nie rozumiejąc.
– Słyszysz cokolwiek? – spytał Alik.
– Nic.
– Nawet ta twoja woda już nie cieknie.
Mały bez słowa, dwumetrowymi krokami pomknął do sąsiedniego po mieszczenia. Alik, pozostając nieco w tyle, pospieszył za nim.
Wystarczyły im trzy sekundy na to, żeby zobaczyć cud.
Woda płynęła, jak poprzednio grubym, przezroczystym strumieniem, ale zupełnie bezdźwięcznie. Czy rzeczywiście płynęła? Po prostu od kranu do muszli ciągnął się gładki, nadtopiony sopel. Może po prostuj zamarzła? Najprawdopodobniej o tym samym pomyślał i Mały. Ostrożnie dotknął jej palcami, pomacał tak, jak maca się coś twardego, a nie płynnego, i uderzył kantem dłoni. Strumień nie usunął się, nie rozbił, nie bryzgnął, ale zachował swą przezroczystość i nieruchomość. Mały obejrzał się zdetonowany i coś powiedział. Alik nie usłyszał jego głosu. Nie rozległ się ani jeden dźwięk. Mały tylko poruszał ustami.
– Lód? – spytał Alik.
I również nic nie usłyszał. Mały chyba jednak zrozumiał, ponieważ poruszając wargami wyraźnie i z pauzami, tak jak w niemym filmie, odpowiedział:
– Nie wiem.
„Ogłuchliśmy, czy co?” – pomyślał znowu Alik i wskazał na uszy. Mały tylko wzruszył ramionami i z kolei wskazał na strumień – sopeclass="underline" o, to jest ciekawsze.
Wtedy do eksperymentu przyłączył się Alik. Dotknął strumienia dłonią: gładki, śliski, ale nie do tego stopnia chłodny, żeby uznać go za lód. Szarpnął go rękami – nie przesunął się ani milimetr. Spróbował zakręcić kran – bezskutecznie: zerwany gwint albo zaklinowało pokrętło. W tym samym momencie przypomniał sobie o scyzoryku w kieszeni, otworzył ostrze i z rozmachem rąbnął nim po zastygłym, nieprawdopodobnym strumieniu. Scyzoryk odskoczył jak od żeliwnej balustrady, a na szklistym soplu nie pojawiło się nawet zadrapanie. Nie poddał się również próbom przewiercenia go ostrzem, zadrapania czy ścięcia strużyny. Albo nie była to woda, albo zaszło coś, co zmieniło jej strukturę.
Nawet nie próbując mówić, Alik wrócił do pulpitu. Mały w milczeniu ruszył za nim. I nagle powiedział wyraźnie i słyszalnie:
– Jakoś lżej oddychać, prawda?
– Aha – machinalnie przytaknął Alik i dopiero teraz uzmysłowił sobie, że dźwięk i słuch wróciły.
Rzeczywiście łatwiej tu oddychać niż w umywalni.
– Iść też było trudno – dodał – coś przeszkadzało.
– Jakby przeciwny wiatr – potwierdził Mały.
Zrobił kilka kroków w stronę ściany, kilka razy westchnął i bezdźwięcznie poruszył ustami.
– Nie słyszę – oznajmił Alik i pokazał na uszy. Mały podszedł bliżej i krzyknął:
– A teraz słyszysz?
– Nie wrzeszcz.
– Przecież tam – wskazał na miejsce, w którym znajdował się przed chwilą – również wrzeszczałem.
Alik zamyślił się.
– Coś tłumi dźwięk. Trzeba popatrzeć, gdzie. Pójdziemy sobie naprzeciw spiralą, oddalając się od środka. Co dwa kroki odzywamy się do siebie.
Już pierwszy sprawdzian wykazał, że dźwięk rzeczywiście wygasa gdzieś poza granicami stosunkowo niewielkiej, kilkadziesiąt metrów liczącej przestrzeni, przy czym wygasa nie stopniowo, a od razu, jakby odcięty niewidzialną i nieprzenikliwą dla fal dźwiękowych przegrodą. W odległości pięciu, a niekiedy dziesięciu metrów od pulpitu można było rozmawiać, lecz kiedy zrobiło się krok do tyłu, natychmiast zmieniało się w aktora niemego filmu. I od razu trudniej było się poruszać i oddychać, zupełnie jakby naprzeciw wiał nieodczuwalny, ale silny wiatr.
– Rozumiesz coś z tego? – spytał Mały. – Co wytwarza tę granicę? Przecież istnieje. I nie tylko dla fal dźwiękowych. Widzisz ten kawałek papieru? Rzuciłem go godzinę temu, kiedy rozwijałem kanapki. Leży akurat na granicy. Zwróciłem na niego uwagę jeszcze w czasie sprawdzianu. A teraz popatrz.
Podszedł do rzuconego papieru i dotknął jego brzegu zwróconego w stronę ściany. Papier nie przesunął się z miejsca, nawet nie drgnął.
– Jak z żelaza. Nie sposób go zgiąć – uśmiechnął się Mały. – A teraz popatrz tutaj.
Dotknął drugiego, bliższego brzegu. Papier odpadł jak odcięty brzytwą, równo i bez postrzępień.
Druga połowa pozostała za niewidzialną granicą w tym samym położeniu.
Alik milczał. Mogło się wydawać, że doświadczenie z kawałkiem papieru nie wywarło na nim żadnego wrażenia. Myślał o czymś innym, najwidoczniej ważniejszym. Mały, nie doczekawszy się odpowiedzi, wzruszył ramionami i jeszcze raz obszedł pulpity sterownicze, potem usiadł i zrzucił na podłogę figury szachowe.
– Cała automatyka wysiadła – powiedział. – Całe zdalne sterowanie. Zupełnie. Praktycznie biorąc akceleratora już nie ma. – Milczał przez chwilę i rzucił w przestrzeń. – I jeszcze jedno: prądu nie ma, a jednak lampki się świecą.
– Nie widzę w tym żadnej sprzeczności – odparł Alik.
– Światło bez prądu?
– Ruch każdej masy, w najkrótszym, zbliżonym do zera ułamku sekundy jest przez nas odbierany jako stan spoczynku. Wszystko jakby się, zatrzymało, w tym również i światło. Ale my je widzimy.
– Twój zbliżający się do zera ułamek sekundy zbliża się już do jedynki. – Mały demonstracyjnie postukał palcem po szkiełku zegarka. – Zegareczek idzie. Cyka.
– Ale nie tam – zagadkowo stwierdził Alik, wskazawszy głową w głąb sali.
– A gdzie? W innym świecie?
– W innym czasie.
Mały wstał i podszedł do pulpitu, za którym siedział Alik.
– Czyś ty przypadkiem nie oszalał?
Alik nie odpowiedział, tylko wskazał niewielki cyferblat, na którym wskazówka lekko drżała na drugiej podziałce od zera. Mały wiedział, że zero na tym liczniku oznaczało prędkość światła, a podziałki – trylionowe części sekundy. Wskazówka, która zazwyczaj zatrzymywała o jedną, dwie podziałki przed zerem, teraz minęła je, minąwszy to, czego, minąć nie można było. „Pod” przekształciło się w „nad”.
– Prędzej niż światło – prawie nabożnie wyszeptał Mały, co już samo przez się było dla niego czymś niezwykłym. – A więc to prawda! Teraz będzie odnaleziony nie tylko T.
Alik w dalszym ciągu w zamyśleniu patrzył na drżącą wskazówkę.
– Nie wiem – odparł niepewnie. – Może „bariera świetlna” to granica z „dwoma stronami”? Może to już prędkość ujemna? Może prędkość nie wzrasta, ale maleje w miarę oddalania się od bariery?
Prawdę mówiąc, Mały niczego nie zrozumiał. Zapytał tylko:
– Dlaczego wszystko się zatrzymało?
– Wyjaśniłbym to tak… – Alik uważnie dobierał słowa. – Mówiąc w uproszczeniu: czas to linia prosta, powiedzmy, w kartezjańskich koordynatach. Na barierze świetlnej, z niewiadomych przyczyn, czas jakby się zakrzywiał tworząc pętlę, odrostek od ogólnej prostej. Ta pętla zaczyna się i kończy na wykresie w jednym punkcie, w jednym momencie. No i teraz właśnie obserwujemy ten moment, mgnienie, chwilę, nazywaj to, jak sobie chcesz, jednym słowem, kwant czasu.
– Kwant to nie moment.
– Przecież mówiłem w uproszczeniu: i o wykresie, i o kwancie. Chodzi tu o najmniejszą jednostkę. Umownie: okres, który potrzebuje światło, aby pokonać średnicę jądra atomu. Albo jakiś inny okres, skąd mogę wiedzieć! Można tu przyjąć i setne, i tysięczne części tej długości. Okazało się, że czas, który jeszcze przez Łobaczewskiego uważany był za miernik wszelkiego ruchu, jakby zamierał, przybliżając się nieskończenie blisko do zera. Oto, dlaczego wszystko się zatrzymało – dla nas, oczywiście, tylko dla nas! – prąd w przewodach, wiązki protonów w akceleratorze, no i twoja woda w kranie. Po prostu: zatrzymał się czas, zatrzymał się ruch.
– Przecież my się poruszamy i nasz czas także biegnie…
– Gdzie? W cząsteczce naszego czasu, w tej właśnie pętli. Z jakichś przyczyn, wynikających z pracy akceleratora, oderwaliśmy się od podstawowego czasu i poruszamy się w swoim. Będzie to trwało dopóty, dopóki pętla się nie zamknie, nie wróci do tego samego momentu, w którym się zaczęła. Ale jaki jest jej okres – godzina, doba, stulecie, tego określić nie potrafię. Zresztą, nawiasem mówiąc, geometryczne, przestrzenne parametry naszej pętli pokrywają się z tą częścią akceleratora, której z jakichś powodów proces nie objął.