Jechali w milczeniu, z napiętą uwagą i nurtującym uczuciem niepokoju. Co to za świat? Gdzie jest władający nim rozum, który tasuje epoki geologiczne i ukrywa je w kłębach zielonego pyłu? I najważniejsze – czy można wrócić z powrotem, do cząstki Ziemi zawartej w zagraconych pokojach stacji obserwacyjnej. Odległość nie była czymś strasznym: pozytronowy silnik ich pojazdu nie wymagał „tankowania”, energię uzupełniało promieniowanie słoneczne; syntetyki spożywcze w zapasowych pojemnikach starczyłyby na wielodniowy wariant podróży. A co dalej?
– Dziwne – powiedział Alik.
Mały nie zainteresował się, cóż szczególnie dziwnego jest w tym i tak dziwnym świecie, i Alik musiał wyjaśnić.
– Spójrz, nie ma ani ptaków, ani zwierząt. Tylko motyle. Zatrzymaj się na chwilkę.
Stanęli. Odbiegający w bok paleozoiczny las był ciemny, głuchy i bezszelestny. Eukaliptusowa aleja biegła dalej wijąc się poprzez zagajnik. Po bokach krzewiły się całkiem nieznane rośliny – ni to dereń, ni to; głóg z długimi, czerwonymi jagodami. I tu również ani jedno zwierzątko nie przebiegało przez drogę, ani jeden ptak nie przeleciał z gałęzi na gałąź.
– Wielka cisza lasu – powiedział Alik.
– Daj spokój – przerwał mu Mały i zaczął nadsłuchiwać.
Spoza dalekich krzewów dobiegało ich ni to kwakanie, ni to pisk. Im bardziej natężali słuch, tym wyraźniej rozróżniali dźwięki. Chwilami dawał się słyszeć skowyt, coś chlupało czy też bulgotało i znowu przeraźliwie skowyczało.
– Koty – pomyślał głośno Alik.
– Nie, to nie koty. Byłeś kiedyś w żłobku? Dla takich dwu-, trzymiesięcznych?
– Nie.
– Zupełnie to samo, tylko głośniej.
– Skąd tu żłobek?
– A bo ja wiem? Może małpy?
– Podejdziemy?
– Możemy podejść, to niedaleko – zastanawiał się Mały. – Trzeba będzie zostawić „Portosa”. Tylko włączę osłonę.
Pobiegli. Coś niewidzialnego odrzuciło ich, gdy znaleźli się koło dwumetrowych krzaków. Zupełnie jakby wpadli na przezroczystą, silnie napiętą polimerową błonę. Obeszli krzewy z prawej strony, znaleźli jakieś przejście. Dalej błona znowu zagradzała drogę, ale można było zobaczyć wszystko, co znajdowało się za nią.
Mały i Alik nie powiedzieli ani słowa, zaskoczeni widokiem, który tak bardzo odbiegał od tego, co spodziewali się ujrzeć. W przestrzeni o wymiarach zbliżonych do boiska koszykówki, swobodnie unosili się w powietrzu, leżeli i pełzali ludzie zewnętrznie niczym nie różniący się od Ziemian. Wydawało się, że ludzie ci są w stanie nieważkości, przy czym ani nie spadali, ani nie wzlatywali, a z całkowitą swobodą utrzymywali się na jednym i tym samym poziomie. Byli to sami młodzi mężczyźni w wieku lat około trzydziestu, zarośnięci jak wczesnochrześcijańscy mnisi, od lat młodzieńczych nie znający ni brzytwy, ni nożyc. Budową swoją przypominali Małego, ale muskulatura ich wydawała się być bardziej równomierna i harmonijna. Jakaż to dziwna, wyłącznie potencjalna harmonia, pomyślał Alik. Ani nie służy ciału, ani też nim nie kieruje. Zbudowani jak antyczni bogowie, brodaci mężczyźni byli bezradni jak niemowlęta: leżeli na plecach i machali nogami, ślina bąbelkami ciekła z ich ust; nie chodzili, lecz pełzali – być może dlatego, że chodzić nie umieli. Poruszali palcami i wydawali dźwięki, które nawet w przybliżeniu nie przypominały mowy ludzkiej. Gruchanie, skowyt, pisk, świst albo bulgotanie co chwila przechodziły w przeraźliwy krzyk, tak silny, jak tylko pozwalały im na to płuca. Raczkujący dorośli nie porozumiewali się między sobą, zgiełk, jaki robili, był bezmyślny. Byli rzeczywiście niemowlakami, choć z wyglądu każdy z nich mógłby być championem. Gdy taki „champion” wydawał swój przeraźliwy, donośny krzyk, natychmiast pojawiała się nad nim jaskrawozielona rurka czy świstek, a właściwie smoczek, który natychmiast chwytały chciwe dziecięce wargi. Nie materializował się z powietrza, nie powstawał z niczego, a po prostu przybierał barwę, do tej pory prawie niezauważalną w niezbyt ostrym świetle zielonego słońca. Takie smoczki w niezliczonej ilości kołysały się nad całym placykiem na takich samych, prawie niewidocznych rurkach. Płynęły z nich cieniutkie strużki prawdopodobnie smacznej i odżywczej cieczy, gdyż brodate niemowlaki po chwili przewracały się nasycone na wznak, mrucząc z zadowoleniem.
– No i masz żłobek – splunął Mały.
– Ale dlaczego wiszą w powietrzu?
– Jakaś grawitacyjna sztuczka. Taka powietrzna kołyska chroni przed niebezpieczeństwem.
– Przecież to dorośli. Może to dom wariatów?
– A bo ja wiem? – rozzłościł się Mały. – Spotkaliśmy obcy rozum. Hurra! Rozbieraj się, bracie, i bulgocz, wspaniały kontakt.
Nie ukończył zdania: coś błysnęło w powietrzu i prześlizgnęło się po tego ramieniu – ni to stalowy drut, ni to srebrzysty promyk, który natychmiast zniknął. Poczuł straszliwy ból. Trudno mu było nawet oddychać. Jednakże przypuszczalnie kurtka osłabiła cios, wprawdzie lewe ramię i ręka zdrętwiały, ale nie utraciły zdolności wykonywania ruchów.
W tej samej sekundzie również Alik krzyknął z bólu. Po jego nodze także przemknęła srebrzysta żmijka, i tylko dzięki ubraniu, które częściowo zneutralizowało uderzenie, utrzymał równowagę i nie upadł.
Dwa metry za nimi, w przejściu pomiędzy krzewami, którym dostali się na placyk, widniała postać nagiego brodacza, podobnego do tych, którzy znajdywali się za błoną, ale pewnie stojącego na nogach i sprawnie poruszającego rękami. W prawej dłoni miał zaciśniętą czy to metalową zapalniczkę, czy też latarkę, w każdym razie coś podobnego do tych przedmiotów. Z tyłu tłoczyli się również kudłaci mężczyźni o myślących i rozumnych oczach. Inna rzecz, że epitet „rozumne” można było zastosować wyłącznie w zestawieniu z ich sobowtórami pełzającymi za błoną. Trudno nazwać przejawem rozumu płonące w tych oczach ślepe okrucieństwo, bezmyślną, chłopięcą złość.
– Stój! – krzyknął Mały i skoczył na brodacza.
Ten ledwo zdążył machnąć ręką, a to metalowe „coś” zaciśnięte między jego palcami znalazło się w ręku Małego. Teraz srebrzysta żmij przejechała po nagim ciele brodacza” który cieniutko chlipnął i upadł na worek. Ale ci z tyłu nie odstępowali. Ich promyki skoczyły w kierunki Małego, który zdążył jednak zrobić unik i rzucić się pod nogi atakujących i tym samym elektropejczem przeciągnąć po nich od dołu. Czterech, krzyknąwszy z bólu, zwaliło się jak zbite kręgle. Pozostali skryli się za wałem krzewów.
– Wwwwwybacz… – jęczał, jąkając się Alik, pomagając towarzyszowi wstać.
– Za co?
– To nie ze strachu. Po prostu nie miałem tej zabawki.
– A o granatach zapomniałeś? Dawaj je tu. Jeden dla mnie – i do wozu. Kiedy wyskoczysz z przejścia, rzuć swój, nie oglądaj się. Ja osłaniam. No!
Alik posłuchał Małego. Wybiegł, skoczył, cisnął przez ramię granat i zniknął za krzewami. Z tyłu wyrosła wielka, czarna kula, która zaczęła wydłużać się na kształt kiełbasy, ciągle rozpłaszczając się i rozszerzając. „Już czas” – zadecydował Mały i również skoczył naprzód. Poprzez przez gęstą jak olej zasłonę niczego nie było widać, tylko w odległości jakichś dwu, trzech metrów powłoka dymu wybrzuszała się, jakby ktoś próbował przebić się przez jej tłustą czerń. Zasłona ciągnęła się na jakie cztery metry. „Nie przejdą” – uznał Mały i uspokoił się. Dopędził szybkonogiego Alika, usiadł za pulpitem i ruszył „Portosem” nad samymi krzewami w kierunku pamiętnej eukaliptusowej alei.
– Stchórzyłeś jednak – stwierdził Mały. – Tylko nie bujaj.
– Wcale nie bujam. Sam widziałeś. Dom wariatów sub-Hedony.
– Dlaczego „sub”? I nie sądzę, żeby to był dom wariatów. Nie wiem.
– A co to za żmijka?
Mały wyjął z kieszeni matową, metalową rękojeść, bardzo wygodną, z wgłębieniami na palce, białym przyciskiem i zakończeniem w kształcie kropli. Alik nie dotknął przycisku, musnął go zaledwie, a na końcu kropelki zaświecił się punkcik, tak maleńki, że wymiary jego dałoby się określić tylko w mikronach. Alik cofnął palec z przycisku i kropka zgasła.