– Elektroniczny bicz – powiedział Mały – a ja myślałem, że to stalowy drut. Broń zadająca ból i paraliżująca. Najprawdopodobniej nie zabija. Okrutna zabawka dla okrutnych dzieci.
– Czyich dzieci?
– A może byś chciał wiedzieć coś jeszcze? – odciął się Mały. – Na przykład: gdzie znajduje się ten twój świat zielonego słońca? Na ziemi? Pod ziemią? Fantom z pyłu? Przecież eukaliptusy są prawdziwe, a gdzie rosły godzinę temu?
– Pamiętasz równania Merle’a? – zapytał Alik.
– Nie jestem fizykiem przestrzeniowcem. Do niczego mi to nie jest potrzebne.
– I niesłusznie. Wtedy byś nie pytał, gdzie rosły eukaliptusy. Rosły i rosną. W tej samej przestrzeni, ale w innej fazie. Ona na minutę albo może nawet zaledwie na jakiś kwant uciekła naprzód albo opóźniła się w stosunku do naszego czasu, ale przestrzeń jest już zorganizowana inaczej.
– Dobry jesteś – powiedział Mały – nie na próżno tak cię szkolili w Cambridge. No, a jak wyjdziemy z tej fazy, profesorze?
– Tak jak weszliśmy. A to co?
Z daleka na ich spotkanie posuwał się, opływając korynckie kolumny eukaliptusów kształt dziwnie przypominający stóg dopiero co skoszonej matowozielonej trawy. Gigantyczny kłąb z każdą chwilą rósł, mętniał, nabierał niebieskiego odcienia, to znowu rozpływał się po brzegach odnóżkami o białych rdzeniach.
– To chyba znowu miraż – wysunął przypuszczenie Mały.
Alik wpatrywał się długo, a potem odparł z nutką triumfu w głosie:
– Przypatrz się lepiej, nawigatorze. – I dodał, wyjaśniając: – środek, środek!
A w środku zmieniającego kształt obłoku czerniała plama. Powiększała się, ale zachowywała barwę, pobłyskiwała jak fortepian, odbijający słońce, które ukazywało się za oknem pokoju.
– Zrozumiałem pana! – zawołał Mały i rzucił maszynę prosto w wieko „fortepianu”.
Jednoczesny szok, który na ułamek chwili wyłączył i znowu włączył świadomość, ciemność i światło, normalne dzienne światło, ale jakby padające poprzez bladozielone szkło. A przed naszymi wędrowcami w panoramicznej szybie pojazdu, aż do samego horyzontu rozciągała się już nie wyzłocona słońcem, strzelista eukaliptusowa aleja, lecz przyprószony pyłem, czarny kamień kontynentu. Wydał się on im nagle niezmiernie drogi, swojski, nawet kochany.
– Zdaje się, że się wydostaliśmy – westchnął z ulgą Mały. Alik obejrzał się i zobaczył ażurowy maszt stacji obserwacyjnej.
– Zawracaj – powiedział. – Przyjechaliśmy.
Rozdział IV
Wszystko było już gotowe do odlotu. Pozostało kilka minut. Doktorowi zrobiono zastrzyk ze spontyfinu, który reguluje przeciążenia w trakcie przyspieszania, i zawczasu przeniesiono do kosmolotu: wymagane było przynajmniej piętnaście minut ciszy i spokoju w celu stabilizacji systemu nerwowego. Nawet Pilot wyszedł z kabiny, żeby trochę rozprostować kości przed startem, chociaż stać można było tylko w cieniu wysokiej rakiety. Pomarańczowożółte słońce piekło nawet tuż przed zachodem. Ciekawe, że w jego promieniach gasły wszystkie odcienie światła jego sąsiadów i nic w otoczeniu nie nabierało niebieskich czy zielonych barw. Kolorowe słońca nie świeciły, lecz odbijały światło, podobne do błyszczących krążków pomalowanych różnokolorowymi farbami. Można było patrzeć na nie bez ciemnych okularów.
Ale nawet przy jednym słońcu żar był wystarczająco wielki na tych czarnych, rozpalonych kamieniach bez skrawka cienia. W pobliżu kosa lotu dreptało kilka osób. Bibl co chwila zlizywał z warg spływające twarzy słone krople potu. Z trudem wytrzymywał to piekło. Męczący upał nie potrafił jednak stłumić radości, która przenikała Pilota. Podskakiwał i ani na sekundę nie przestawał mówić:
– Piekło? Piekło. Będzie jeszcze lepiej. Nie zazdroszczę wam, słowo daję. A ja i Dok, jak tylko wrócimy, natychmiast prosimy o zwolnienie ze służby kosmicznej. Dok ze względu na stan zdrowia, a ja na własne żądanie. Mam dosyć nie planowanych poszukiwań obcego rozumu w kosmosie! Polatam sobie teraz na ziemskich trasach: spokojnie, na poduszkowcu, z prędkością dźwięku. Jakiś tramping po Morzu Czarnym po Arktyce. Powiecie, że chłodno? Nie szkodzi.
Mały popatrzył na niego ze współczuciem. Ale go wzięło. Miele językiem jak wentylator. Mówi, że nam nie zazdrości. A może zazdrościć: przesiedział tu pół roku i nic. A oni we dwóch z Alikiem rozwiązali zagadkę zielonego mirażu w ciągu jednego dnia, jak zadanko z mechaniki, trzask – i gotowe!
Alik myślał o tym samym. Nie zdążył jednak opowiedzieć wszystkiego Kapitanowi. Okazuje się, ich spotkanie z pyłową trąbą powietrzną mimo wszystko udało się uchwycić obiektywem wideoskopu. Na stacji zarejestrowano, jak zderzyli się, jak połknął ich zielony kłąb i jak później rozpłynął się na czarnych kamieniach. Oczywiście wzbudziło to niepokój. Zniknął pojazd i dwóch ludzi. Pilot już ich pochował. Zawyrokował: „Nawet nie czekajcie. Koniec. Szukaj Jonasza w brzuchu wieloryba”. Tylko Dok miał nadzieję: „Znajdą dziurę w przestrzeni i wrócą”. Uważał, że trąby pyłowe czy mgławice to efekty przesunięcia faz czasowych inaczej zorganizowanych przestrzeni. I miał rację.
Gdy rakieta ognistym grotem wbiła się w skraj nieba i zniknęła za jego błękitnym brzegiem, milczeli długo, zatopieni w myślach. Teraz Hedona stała się ich domem, ich ziemią. Powrót do rodzinnych pieleszy nastąpi nie wcześniej niż za rok albo za kilka miesięcy, jeżeli będą musieli wezwać zmianę. Ale Kapitan to nie Dok, to człowiek wykuty z super twardej stali, nie gnie się, nie łamie i nie histeryzuje. Nie da się zastraszyć, nie podda się i nie cofnie; żeby go wstrzymać, trzeba by go zabić, a to nie jest łatwe. Nawet we śnie jest gotów do obrony. Mały ulepiony jest z tej samej gliny, brak mu tylko tej ilości informacji, jaką w ciągu swego życia Kapitan nagromadził.
Bibl był mniej odporny psychicznie, ale ciekawość i pragnienie poznania nowego sprawiały, że bez trudu przełamywał naturalny lęk przed niebezpieczeństwem. Alik nie mógł tego powiedzieć o sobie. Pod wpływem strachu obrzydliwie pociły mu się ręce, czuł drżenie kolan. Tak właśnie stało się w chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczył rozbłyskującą nad głową srebrzystą żmijkę. Jego reakcja na niebezpieczeństwo była, jak to swego czasu wykazały badania, nieco zbyt opóźniona i nie mieściła się w normach przyjętych dla kosmonautów. W komisji atestacyjnej Służby Medycznej powstał nawet spór, czy Alik w ogóle może pracować w kosmosie. Dopiero powtórna próba usunęła wątpliwości: Opóźnienie reakcji było całkowicie rekompensowane odpornością organizmu. Tutaj wskaźnik Alika był nawet wyższy niż jego kolegów z ekspedycji.
Ale teraz niepokoiło go nie niebezpieczeństwo, lecz nieznane. Prawdę powiedziawszy, „niepokoiło” nie było odpowiednim określeniem. Było to uczucie pobudzające, upajające, takie, jakie niekiedy ogarnia artystę albo uczonego na progu ledwo uświadamianego odkrycia. Kapitan spojrzał na niego i uśmiechnął się: zrozumiał. Później popatrzył na spełzające niebieskozielony horyzont mętnie świecące kolorowe kręgi i powiedział w zamyśleniu, nie zwracając się do nikogo konkretnie:
– A przecież jest to zjawisko spotykane czasem i na Ziemi. Powietrze, jak pryzmat, rozszczepia światło i obserwujemy nie jedną białą tarczę, lecz kilka kolorowych, nałożonych na siebie. O zachodzie ich brzegi zazwyczaj dają odblask, zabarwiając niebo. Najczęściej na czerwono, a czasami, gdzieś na morzu albo w pustyni, można zaobserwować dokładnie taki sam, niebieskozielony horyzont.
– Horyzonty są różne, ale słońce jedno – powiedział Bibl.
– Tutaj też jest tylko jedno. Jedynie na Hedonie warunki atmosferyczne pozwalają obserwować i rozszczepienia widmowe, i fazowe przesunięcie tarcz.
– Może już pojedziemy, co? – ziewnął Mały. – Czas do domu, noce na Hedonie są krótkie.
Wszyscy roześmieli się. Mały uważał jeszcze nie zamieszkaną stację za dom. A przecież dopiero należało zrobić z niej dom, napełnić tę zagraconą szopę ciepłem, atmosferą domową, którą zazwyczaj nazywamy przytulnością. Czterej ludzie znowu obeszli w milczeniu wszystkie koryta i pokoje, w których czuć było kurz i zapach brudnej bielizny, i zdecydowali odłożyć sprawę przytulności do jutra: „Wszystko jedno, przed nocą i tak nie zdążymy. A jutro rozdzielimy się. Dwóch pojedzie «Portosem» dwaj zostaną porządkować stację”. Wszyscy wiedzieli, że pozostaną Alik i Mały, nikt nie protestował i nie sprzeciwiał się.