Выбрать главу

Przeszedł przez nią jak nóż przez masło, bez najmniejszego oporu. Pole siłowe deflektora działało z siłą wybuchu kumulacyjnego. Szara masa, a była to niewątpliwie masa o nie znanym jak na razie składzie i pochodzeniu, rozstępowała się przed wędrowcami. Ale nie przepuszczała światła i przez kilka sekund „Portos” sunął w całkowitej ciemności, zanim nie wyrwał się na zalaną słońcem łąkę przypominającą płytę boiska do piłki nożnej.

Kapitan zatrzymał wóz i przyjrzał się okolicy przez okrężny, oszklony wizjer. Z tyłu rozpościerała się równa i płaska powierzchnia ni to zarośli, ni to wysokiej trawy rosnącej tak gęstą i zwartą ścianą, że nawet z bliska przypominała dwumetrowej grubości szary dywan, który przy samym horyzoncie łączył się z bardzo ciemnym, nieznanego pochodzenia lasem.

– No i przeszliśmy tę szarość – odezwał się Kapitan. – Ciekawe, co to w gruncie rzeczy było?

– Szare mchy – powiedział Bibl. – Paleozoiczna dekoracja. A ta łączka to część wyrębu porosła już całkowicie trawą i opasująca wyraźnie syluryjski rezerwat. Pewnie znajdujemy się w tym samym miejscu, w którym byli już Mały i Alik. W każdym razie w tym samym świecie. A teraz przekształcimy się w Livingstone’a i Stanleya i ruszymy w dżungle kosmicznej Afryki.

Pozostawiwszy „Portosa” zabezpieczonego osłoną siłową, Kapitan i Bibl zabrali całą broń ręczną i ruszyli na rekonesans w głąb sympatycznej dżungli nieznanych, ale sprawiających wrażenie pielęgnowanych przez kogoś zarośli, które znajdowały się za trawnikową polanką. Zapewne Livingstone i Stanley byli zbyt archaicznym wzorcem podróżników, ale obaj kosmonauci w swych kremowych szortach i siatkach, chroniących piersi i plecy przed spiekotą, w zmodernizowanych hełmach tropikalnych z wmontowanymi w nie miniaturowymi aparatami nadawczo-odbiorczymi rzeczywiście przypominali uczestników safari z przygodowych filmów dwudziestego wieku. Zapadnięte policzki, zmarszczki na czole Kapitana i szalenie malownicza holenderska bródka Bibla, okalająca jego brązową od opalenizny twarz, dopełniały ogólnego obrazu.

– Idziemy razem, czy się rozdzielimy? – zapytał Bibl.

– Razem – zadecydował Kapitan.

Rozsuwając gibkie, o wielkich liściach gałęzie, przeciskając się przez sidła wiecznozielonych krzewów, za którymi sterczały opisane już przez Małego i Alika podniebne maszty eukaliptusów, Kapitan i Bibl przedostali się wreszcie do zarośli otaczających drugą polankę i zaczęli nadsłuchiwać. Zza krzaków dobiegały nie dźwięki jakiejś artykułowanej mowy, lecz po prostu okrzyki, wrzaski, chrypienie, świst i śmiech. Nasi podróżnicy ostrożnie rozchylili gałęzie dwumetrowego krzewu, który zagradzał im drogę, i zamarli bez ruchu w miejscu. Przed nimi pojawił się wreszcie zamieszkany fragment humanoidalnego świata Hedony.

Było tam mniej więcej dziesięciu młodych ludzi o wyglądzie sportowców, prawie nagich i opalonych na brązowo jak mieszkańcy tropików. Ubrani byli tylko w sandały bez wiązań, z nie wiadomo jak trzymającą się stopy podeszwą i w całkiem ziemskie jasnobłękitne kąpielówki. Tylko dwóch miało ciemnogranatowe i być może to właśnie wywołało konflikt z jasnobłękitnymi. „Granatowi” stali mocno oparci plecami o siebie i bronili się przed zawziętymi atakami przeciwników. Walczyli „biczami”, których srebrzyste żmijki to wydłużały się, to skracały, w zależności od tego, skąd i gdzie zadany był cios. Ciekawe, że ciosy te nie – pozostawiały na skórze wyraźnych śladów, ale każde celne „chlaśnięcie” wywoływało grymas bólu albo zdławiony okrzyk, a czasami któryś z atakujących odskakiwał na bok i z twarzą skrzywioną cierpieniem rozcierał trafione miejsce. Kapitan zauważył, że promieniste szpady spotykając się w powietrzu rozszczepiały się, i wtedy ciosy nie docierały do celu. Jednak nikt z uczestników walki nie stosował – tego wybiegu – każdy starał się przede wszystkim uderzyć przeciwnika. W odróżnieniu od kudłatych „niemowlaków” wszyscy byli równo podstrzyżeni i gładko wygoleni, ale ich pozorna ogłada nie przesłaniała emanującego z nich okrucieństwa.

– Zwierzęta! – mruknął przez zaciśnięte zęby Kapitan, z trudnością powstrzymując narastający w nim gniew.

Młodzieńcy rzeczywiście walczyli w milczeniu, zaciekle jak wilki w rezerwatach na Ziemi i tylko wycie i śmiech towarzyszyły masakrze broniących się.

Wreszcie jeden z nich upadł i natychmiast dwie srebrne błyskawice nakryły plecy drugiego. Ten jednak utrzymał się na nogach, odpowiedział ciosem na cios i sam z kolei zbił z nóg dwumetrowego giganta w błękitnych kąpielówkach. „Błękitni” zawyli i zaczęli jeszcze szybciej zadawać uderzenia.

– Bestie – powtórzył Kapitan gotowy wmieszać się w walkę.

– Dzieci – powstrzymał go Bibl. – Niech się pan nie wtrąca, to nie nasza gra.

– Jaka gra? – zdziwił się Kapitan.

Na to pytanie nie odpowiedział Bibl, lecz starszy spośród „błękitnych”, najwidoczniej przywódca grupy – i to po rosyjsku.

– Dość. Dwa tuziny uderzeń. Policzyłem.

„Błękitni” zatrzymali się. Któryś krzyknął:

– On i po trzech tuzinach nie zdechnie!

– Niezgodne z przepisami – powiedział przywódca. – Przepuśćcie go.

„Błękitni” rozstąpili się, przepuszczając siłacza w granatowych kąpielówkach. Jego kroki, początkowo niepewne i wolne, stawały się stopniowo coraz szybsze. W końcu skoczył i zniknął za krzewami.

Dwóch spośród pozostałych ruszyło za nim, ale przywódca znowu i powstrzymał:

– Według zasad gry należy go dogonić inną drogą i znowu spotkać się z nim twarzą w twarz. Jeżeli go dopędzicie, możecie dobić. Czekam tutaj.

Gdy został sam, podszedł po kolei do leżących bez zmysłów młodych ludzi i odwrócił każdego z nich twarzą ku słońcu. Wszyscy oni wydawali się dziwnie podobni do siebie, tak jak dla Europejczyka jednakowymi wydają się twarze mongoidalne. W tych jednak nie było niczego azjatyckiego – niebieskie oczy, prosty nos i owal twarzy przypominały raczej typ skandynawski czy anglosaski. Dopiero po uważnym przyjrzeniu się można było zauważyć różnice, niezbyt wyraziste i nie rzucające się w oczy i właściwie potwierdzające początkową myśl o podobieństwie. I Kapitan, i Bibl prawie jednocześnie znaleźli wytłumaczenie: mieli przed sobą wyselekcjonowany, pełnowartościowy fizycznie i genetycznie, najdoskonalszy gatunek hedońskiego humanoida.

– Może się mylę – niezbyt pewnie powiedział Kapitan – ale wydawało mi się, że oni mówili po rosyjsku. Kompletna bzdura.

– Oni w ogóle nie mówili – stwierdził Bibl.

Kapitan uśmiechnął się:

– A więc bezpośredni kontakt myślowy. Dałem się złapać, stary dureń, na haczyk znajomych słów.

– Po prostu tłumaczyliśmy ich myśli na znane nam słowa – wyjaśnił Bibl. – Początkowo wydawało mi się, że słyszę, ale potem zwróciłem uwagę, że nie ruszają wargami. Być może oni w ogóle nie używają mowy jako środka porozumiewania się.

– A krzyki?

– Zwierzęta też krzyczą.

– Ale nie myślą.

– Mogliśmy się przekonać, jak głębokie są te myśli.

– Sprawdzimy sami. Mamy szansę – powiedział Kapitan i rozsunąwszy krzewy, wyszedł na pole walki.

Z błyskawicznym refleksem „błękitny” odwrócił się i przeciął „biczem” powietrze. Korkowe hełmy i szorty nieznajomych wprawiły go jednak w takie zdumienie, że całkiem jak dziecko otworzył szeroko usta. – Kim… jesteście? – „usłyszał” Kapitan i odparł wymijająco:

– Z daleka.

– Dlaczego prowadzisz ze sobą dziecko? – krzyknął na widok Bibla Hedończyk.

– To nie dziecko.

– Czy w waszej szkole można chodzić nie ogolonym?