Krótko mówiąc, czarodziejowi zaserwowano zupę o niebo lepszą od tych, jakie dla Ławrentija Berii gotuje się w specpociągu na Dworcu Kurskim i pod eskortą dostarcza na Łubiankę. Zresztą nie będę się spierać: nie gościłem u Berii i, szczerze mówiąc, nie miałem okazji skosztować jego polewki. Dlatego nie wiem, czyj kucharz zwyciężyłby w konkurencji zup. Wiem natomiast, że brzuchaty Niemiec Hans mógłby z powodzeniem wystąpić w każdym międzynarodowym konkursie. Wstydu by nie przyniósł.
Hans uniósł pokrywkę kociołka i czarodziej doznał zawrotu głowy. Bo Hans nie ufa kelnerom, osobiście nalewa czarodziejowi srebrną chochelką. Zupę serwuje się u Niemców nie w talerzach, lecz w głębokich glinianych miskach, pokrytych fantastycznymi malowidłami kwiatów i surrealistycznymi kogutami o czerwono-zielono-granatowych ogonach. A do zupy wsypują, nędzarze, zrumienione na maśle sucharki. Nie powiem, że można tym zastąpić pieczywo, ale co mają robić, przy ich biedzie.
Dla pobudzenia apetytu Niemcy najczęściej aplikują małego sznapsa, potem w miarę potrzeby poprawiają na drugą nogę. Ale nasz czarodziej nie narzeka na brak apetytu. Gdyby ktoś położył przed nim pół metra wysuszonej na kamień niemieckiej wędzonej kiełbasy – w jednej chwili pożarłby ją aż do samego sznurka. Jednak niemiecki obyczaj każe tak czy owak zaostrzyć apetyt, stąd nieodłączny sznaps. Naczelnik więzienia najwyraźniej był wielbicielem sznapsa jabłkowego. Bo taki właśnie podano czarodziejowi. Mała zmrożona szklaneczka. Natomiast piwo do niemieckiego posiłku podaje się w trzylitrowym kuflu. Zimne, spływające pianą.
W ciepłym pomieszczeniu kufel natychmiast pokrył słę drobnymi kropelkami.
Gdyby to ode mnie zależało, wprowadziłbym trzylitrowy kufel do światowych standardów miar i wag. Nie zamierzam dowodzić, że ich wprowadzenie w skali globalnej rozwiązałoby od razu wszystkie problemy ludzkości, ale jestem przekonany, że połowę na pewno.
Czarodziej pociągnął pierwszy haust. Większość rozterek, trapiących jego rogatą duszę, z miejsca straciło swą ostrość i złagodniało. Trzeba pamiętać, że czarodzieje to też ludzie, problemów mają nie mniej od nas, jeśli nie więcej. Czarodzieje widzą szerzej niż my, więcej zauważają i lepiej rozumieją, dlatego życie czarodzieja jest pełniejsze, a namiętności jeszcze bardziej nieposkromione. Jeśli jest szczęśliwy, jego szczęście nie zna granic. Cierpi też mocniej od nas, boleśniej, dotkliwiej. Dlatego czarodzieje nie żyją długo. Czasami zstępują z niedostępnych wyżyn lub przepastnych otchłani, gdzie zamieszkują ich dusze. Przybywają na nasz grzeszny padół, by złagodzić cierpienie ducha, uspokoić zmysły. Wtedy czarodziej pociąga z trzylitrowego kufla, uśmierza ból egzystencjalny…
III
W niewielkiej sali projekcyjnej jest tylko jeden widz. Towarzysz Stalin.
Nowy osobisty kat-filmowłec Makary przerzuca puszki w kabinie operatora. Gaśnie światło. Początek filmu bez czołówki. Towarzysz Bucharin wśród komsomolców. Towarzysz Bucharin wśród czerwonoarmistów. Towarzysz Bucharin przyjacielem pionierów. Towarzysz Bucharin na wielkiej budowli komunizmu – Kanale Bałtycko-Białomorskłm. Za nim jacyś ludzie w szarych uniformach radośnie pomykają z taczkami. A wokoło portrety towarzysza Bucharina. Tysiące portretów. Książki towarzysza Bucharina. Kult jednostki towarzysza Bucharina. Aresztowanie obywatela Bucharina. Proces wroga ludu, zdrajcy, agenta międzynarodowego kapitalizmu i trzech obcych wywiadów, sprzedawczyka Bucharina. Egzekucja swołoczy Bucharina.
Towarzysz Stalin lubi oglądać każdy film po wiele razy. Ale dziś towarzysz Stalin jest nie w humorze.
– Wystarczy, towarzyszu Makary. Dajcie lepiej coś pogodnego.
IV
Spręża się nadworny kelner-komunista, do niedawna więzienny kalifaktor. Po natchnionej niemieckiej zupie – niemiecki sznycel…
Czy wy w ogóle wiecie, co to jest prawdziwy niemiecki sznycel? Podkreślam: prawdziwy. Nawet nie próbuję go tu opisywać. Wiem, że talentu by nie wystarczyło. Znaczy – literackiego talentu. Ale dajmy spokój z walorami sznycla. Ważniejsze jest coś innego: czy wygłodzony czarodziej zdawał sobie sprawę z tego, że nie powinien się nasycać?
Otóż, zdawał sobie sprawę.
Pomimo to…
V
U Nikołaja Jeżowa odbywa się bal maskowy.
Zanim opowiemy o samym balu, warto poświęcić kilka słów na opis wnętrza, na wyjaśnienie specyfiki tego miejsca. Mieszkanie Jeżowa znajduje się w starym budynku, wzniesionym wtedy, gdy jeszcze potrafiono budować wspaniałe apartamenty, duże i jasne, z frontowym i kuchennym wejściem. W mieszkaniu jest mnóstwo pokoi i korytarzy, jest sala przyjęć i sala gimnastyczna. Dla zwiększenia poczucia przestronności, przebito przejście do sąsiedniego mieszkania, a stamtąd połączono się z następnym. W efekcie wyszło na to, że mieszkanie ma nie jedno paradne wejście, lecz kilka, nie mówiąc już o wejściach kuchennych. Dla bezpieczeństwa co poniektóre przejścia zastawiono, a niektóre zamurowano. W efekcie uzyskano mieszkanie wymarzone na korowody taneczne albo poranną przejażdżkę rowerową. Liczbę pokoi znają chyba tylko sprzątaczki. Poza nimi nikt nie zadał sobie trudu, by je wszystkie policzyć. Nikołaj Jeżów ma oczywiście jeszcze przyjemne mieszkanko na Kremlu, ale tam urządzać bale maskowe byłoby jakoś głupio.
Ma, rzecz jasna, domki letniskowe. Jeden w Puszkino, pod Moskwą, drugi w Jałcie. Ale to daleko – trudno zorganizować przyzwoitą imprezkę. Dlatego wszystkie jeżowowskie maskarady odbywają się w mieszkaniu na Kisielnym. Tutaj co wieczór rżnie muzyka, migotają kolorowe lampiony, pary pląsają w tańcu. Towarzysze wystrojeni stosownie: husarze i zakonnice, rozbójnicy i Cyganki, kajdaniarze i ulicznice, marynarze i gimnazjalistki…
Jest wesoło. W ogóle bale u Jeżowa cechuje jakaś taka gorączkowa wesołość. Rozkwit działalności karnawałowej przypadł na lata 1937 i 1938. Te dwa niezapomniane lata stanowiły prawdziwy przełom na froncie walki ze szpiegami i zaprzańcami. Oczywiście ludzi rozstrzeliwano już wcześniej i to na znacznie większą skalę, jednak dopiero w 1937 roku oczyszczający wicher wtargnął na same szczyty władzy, doszczętnie zaśmieconej wrażą agenturą. Tutaj już nie można było rozstrzeliwać byle kogo, bez śledztwa. W sprawie byle szpiega trzeba było wszczynać dochodzenie! Mało tego, śledztwo trzeba było nieraz doprowadzić do rozstrzygnięcia. A spiski bywają różne: na rozwikłanie jednych wystarcza piętnaście minut, inne zajmują człowiekowi bity dzień, a czasem i więcej. Gdyby podliczyć cały czas, poświęcony na rozwikłanie wszystkich intryg i spisków, to by się okazało, że aparat NKWD zmjtrężył miliony roboczogodzin.
Tu należy oddać co należne śledczym Jeżowa: mimo niewyobrażalnej skali zadań, żaden z nich ani na moment nie zwątpił. Żaden się nie ugiął, nie zrejterował. Wszyscy wypruwali z siebie żyły. Żeby oficerowie śledczy w Lefortowie i na Łubiance nie musieli dźwigać segregatorów z aktami, sprowadzono taczki z budowy Kanału Białomorskłego. Ganiali z nimi po korytarzach, jak przodownicy pracy. Bywało, że towarzysz Jeżów zmierza do gabinetu, a z przeciwka maszerują uśmiechnięci śledczy z taczkami, gęsiego, ze stachanowską pieśnią na ustach.
Przez te dwa lata aparat dochodzeniowy NKWD był narażony na nieprawdopodobne obciążenia. Całymi miesiącami oficerowie nie wynurzali się ze swoich gabinetów, potykali się ze zmęczenia, zasypiali przy biurkach, zapominali o najbliższej rodzinie. Dlatego Nikołaj Jeżów robił co mógł, by ulżyć podwładnym w ich ciężkiej i doli. W całym wielomilionowym aparacie NKWD potroił wynagrodzenie, wybudował tysiące mieszkań – tzw. jeżowe domy – otworzył dla czekistów półtorej setki nowych sanatoriów i domów wypoczynkowych. Wszystkie ośrodki wypoczynkowe nad Morzem Czarnym przestawił na uzdrawianie personelu dochodzeniowośledczego NKWD. W całym resorcie Nikołaj Iwanowicz zdecydowanie podwyższył racje żywnościowe, wprowadził „jeżowowskł dodatek” za pracę szkodliwą dla zdrowia, zorganizował czekistom dostawy wprost do domu czekolady, ananasów, niemieckiej kiełbasy, francuskich pasztetów. Wreszcie dla pewnego specjalnie dobranego kręgu moskiewskich – i nie tylko – czekistów przez siedem dni w tygodniu urządza bale maskowe w swoich posiadłościach.