Выбрать главу

Szyrmanow tylko zgrzytnął zębami.

IX

Próbowaliście kiedyś obudzić czarodzieja? Zmęczonego czarodzieja?

Ja też nie próbowałem. A berlińska policja nie miała wyboru. Nie jest to wcale prosta sprawa. Czarodziej zapadł w senne odmęty. On ma zupełnie inny umysł niż wszyscy. Niby żyje obok nas, ale w zupełnie innym świecie. I wszystko jest u niego inaczej niż u nas, normalnych ludzi. Myśli odmiennie, patrzy na świat po swojemu, no a śpi, rzecz jasna, w zupełnie osobliwy sposób, nabierając magicznych sił i możliwości.

Jak go obudzić? Oblać kubłem zimnej wody? I tak jest mokry jak gąbka. Bić pałą po plecach? Jak widać nie odnosi to skutku (a bić po głowie jakoś nikt się nie zdecydował). I wtedy spuścili na niego psa. Rottweilera. Sukę.

X

Są dwa sposoby wydawania poleceń podwładnym.

Pierwszy sposób sprowadza się do tego, że kapral przekazuje żołnierzom rozkaz zwierzchnika: sierżant każe pomalować płot! W tym wypadku kapral niejako dystansuje się do procesu decyzyjnego i samego zadania: jestem tylko małym trybikiem, sam otrzymałem polecenie, więc je wam przekazuje. Ani wy, ani ja nie jesteśmy niczym więcej, jak tylko wykonawcami woli przełożonego.

Jest też drugi sposób: każde polecenie otrzymane choćby i z niebotycznej góry przemieniać we własny rozkaz, wydawać go w pierwszej osobie, nie powołując się na wyższe instancje i ich wolę: a teraz, gnoje, będziecie malować płot! Bo ja tak chcę! Ja tak każę! Rozkazuję wam! Oto moja wola!

Nie zamierzam tutaj zagłębiać się w analizę porównawczą zalet i wad obu metod. Powiem tylko, że osobisty pilot i ochroniarz towarzysza Stalina, wicedyrektor Instytutu Rewolucji Światowej Aleksander Iwanowicz Chołowanow, pseudonim agenturalny Gryf, stosował wyłącznie tę drugą metodę. Chołowanow-Gryf nie mówił, że towarzysz Stalin rozkazał pojmać Mazura. Bynajmniej. Chołowanow czynił ze stalinowskiej woli swoją własną i działał tylko we własnym imieniu: chcę mieć Rudolfa Mazura! Doprowadzić do mnie czarodzieja! Ująć go i meldować o wykonaniu!

A więc jeszcze lepiej. Bo przecież pierwszy lepszy potrafi rozkazać, by „ująć i meldować o wykonaniu”. Podwładny po pół roku odpowie na to, że nie doprowadzono, ponieważ nie zdołano ująć, a nie zdołano ująć, gdyż nie odszukano, a nie odszukano, ponieważ… Dlatego rozkazy należy wydawać nie tylko w pierwszej osobie – zyskując tym samym zarówno w oczach przełożonych, jak i podwładnych – lecz nadto w formie pytającej. Inaczej przecież brzmi polecenie: rozkazuję pomalować płot! – a inaczej pytanie: czyżby płot wciąż był nie pomalowany?

W pierwszym przypadku podwładni będą wypełniać – o ile w ogóle będą – tylko to, co im polecono. W drugim przypadku pozostawiono im pole do samodzielnych działań: sami muszą wszystko zaplanować i wykonać. Sami muszą sobie zorganizować pracę. Dowódca tylko zapytuje od niechcenia: cóż to, broń jeszcze nie wypucowana? Transzeje nie wykopane? Miasto wciąż nie zdobyte?! A kto osobiście ponosi za to odpowiedzialność?…

W pierwszym przypadku dowódca musi sam o wszystkim pamiętać, brać pod uwagę wszelkie okoliczności, stale o czymś przypominać. W drugim przypadku dowódca zmusza swoich podwładnych do samodzielności.

Sami muszą wszystko zrobić, bez zbędnych upomnień i ceregieli. Pytania-rozkazy mają tylko pomagać im w odpowiednim ukierunkowaniu energii.

Chołowanow nigdy nie poruszał z podwładnymi sprawy Rudolfa Mazura, nikomu nie rozkazał, by go namierzyć. Nawet w formie zapytania. Nic to. Sami powinni byli się domyślić, wykazać się inicjatywą własną, wystąpić o zgodę na aresztowanie i zameldować o wykonaniu zadania.

Chołowanow usiadł, a szef specgrupy stał przed nim wyciągnięty jak struna. Nieprzyjemna sprawa. Żaden z ludzi Chołowanowa jakoś nie wpadł na pomysł, by złapać i dostarczyć Rudolfa Mazura, dlatego Chołowanow musiał osobiście sformułować parametry operacyjne zadania. I sformułował, w typowej dla siebie formie krótkiego acz dociekliwego przesłuchania. Każde pytanie zawierało zawoalowane, lecz wyraźne oskarżenie o zdradę Ojczyzny i wielkiej sprawy Rewolucji Światowej.

– Mam zatem rozumieć, że wciąż jeszcze nie złapaliście Rudolfa Mazura? Zdumiewające. I nie trzymacie Rudolfa Mazura w piwnicy? Dziwne. I co, nie możecie teraz zejść na dół, obudzić go i przyprowadzić do mojego gabinetu? A kto za to ponosi odpowiedzialność, towarzyszu Szyrmanow? Nie macie sobie nic do zarzucenia? No jasne, wy jesteście w porządku! Ale ktoś musi być winny. Może to ja jestem winny? Co? Głośniej, nie dosłyszałem! Ach, ja też nie… Kamień z serca! No, to kto? Któremu ze swoich ludzi poleciliście odnaleźć i aresztować Mazura? Ach, żadnemu?… Cóż, zapiszmy tę błyskotliwą odpowiedź. Słuchajcie, Szyrmanow, a czym wy się właściwie zajmujecie w tej waszej grupie? Nie wydaje się wam, że…

Straszne słowo „sabotaż” jeszcze nie padło, ale już, już jest na końcu języka. Zaraz padnie. Jak gilotyna na kark skazańca.

XI

Dobrze kiedyś budowano. Rzetelnie. Więzienne mury są grube na półtora metra precyzyjnie ułożonych cegieł. Pięć korytarzy rozchodzi się promieniście. Jeden strażnik, nie ruszając się z miejsca, może obserwować wszystkie naraz. I wszystkie cztery piętra. Każdy korytarz przypomina górski wąwóz. Szklane zadaszenie (bez obaw, z góry i z dołu zabezpieczone podwójną siatką), szklana kopuła nad miejscem, ku któremu zbiegają się korytarze. Równe rzędy drzwi do cel, wzdłuż każdego rzędu galeryjka, nad nią druga i jeszcze następna. W ten sposób widać wszystkie drzwi. Wszystkie galeryjki. Na wszystkich piętrach. I wygodnie liczyć: jeden rządek to 25 cel, nad nim galeryjka i kolejne 25, i znowu. Po prawej sto cel na czterech poziomach i sto cel po lewej. Jeden korytarz to dwieście cel. Pięć korytarzy daje tysiąc.

W więzieniu panuje czystość. I cisza. Każdy krok roznosi się donośnym echem. Zwłaszcza nad ranem, kiedy kalifaktorów rozgoniono już do cel, gdy klawisze zaczynają przysypiać, a nocna zmiana śledczych zdała dyżur i ucichły już wrzaski przesłuchiwanych.

Posadzki układają się w ogromne czerwone i białe kwadraty. Wyszorowane i wypucowane do blasku. Ani śladu kurzu: pod ścianą, na progach, przy cokołach – ani jednego pyłku. Jakiś kajzer wybudował to więzienie, może Fryderyk, albo Wilhelm. Środków nie poskąpił. Kalkulował po niemiecku: tania inwestycja zawsze drożej kosztuje. Pewnie, że można położyć na korytarzach jakąś drewnianą tandetę, ale wtedy raz na sto lat trzeba będzie wszystko wymieniać. Lepiej więc zrobić raz, a dobrze. Raz na zawsze. No więc położono granitowe płyty. I gdy wszystko się skończy, gdy czas dobiegnie kresu, ta posadzka zostanie. Nie zniszczy jej nawet milion pokoleń niemieckich zeków. Kiedy wymrze gatunek ludzki, jak dinozaury i mamuty, więzienie stać będzie nadal jak przed wiekami. Wtedy małpy, czy to co zapanuje na Ziemi, będą spotykać się w tych berlińskich kazamatach i na granitowych posadzkach, pośród ruin i wyrosłej na gruzach pierwotnej puszczy, odprawiać swoje małpie korowody.

Ale póki co, żyją tu jeszcze ludzie. Jedni odziani na czarno, inni w pasiaki. Pasy białe i szare, szerokie na trzy palce. A na głowach eleganckie czapeczki, też w pasy. Estetyczny widok: ogromne, czerwone i białe płyty posadzkowe, jak jakaś gigantyczna szachownica, a po tych płytach przesuwają się figury czarne lub w pasy. Gdyby usunąć z pasiaków szary kolor i odzież stałaby się biała, podobieństwo byłoby zupełne: posadzka w szachownicę, figury w dwóch kolorach. Jednymi ruszaj prosto, innymi po przekątnej, a jeszcze innymi – dwa pola do przodu, jedno w bok.

A gdyby więzienne galeryjki udekorować girlandami kwiatów i w centrum postawić fontannę, otrzymalibyśmy coś na kształt wielkiego domu towarowego, ze schodkami, mostkami i przejściami, bez zewnętrznych okien, natomiast ze szklanym dachem i kopułą: „Jeśli się zgubimy, spotykamy się koło fontanny”. A gdyby jeszcze otworzyć cele, gdyby w celach umieścić małe sklepiki, gdyby czarnych i pasiastych ubrać na kolorowo…