Выбрать главу

Taki właśnie kabriolet zatrzymał się przed Nastią. Za kierownicą przystojny szpakowaty dżentelmen. Na palcu kilkukaratowy diament. Jedwabna koszula. Zapach dobrej francuskiej wody kolońskiej. Już mu się przejadły piersiaste Hiszpanki. Nęci go ta drobna słowiańska laleczka. Tak dał po hamulcach, że pisk opon na moment zelektryzował całą promenadę. Gdyby nie on, z tyłu zmierzała do Nasti sportowa Alfa. Nie wyszło. Ale to nic, za dwadzieścia minut dziewczyna będzie wolna…

– Hej, senorita, zwykle daję dziewczynom trzy pesety. Tobie dam pięć.

Nastia uśmiechnęła się:

– Sto.

X

Beria wlepia się w nich wzrokiem bazyliszka. Zajada kaukaskie trawy łapskami. Nisko pochyla się nad talerzem, nie spuszcza z nich wzroku. Patrzy na każdego po kolei. Przeciągle, z baczną uwagą. Już, już ma wetknąć kolejny pęk traw:

– Może trzeba szukać nie dokoła, tylko w samej willi?

– Poza nami nikogo tam nie było.

– A ktoś niewidzialny?

– Znaczy w czapce-niewidce?

– Nie pierdol! A Rudolf Mazur?

– Racja! Mazur może rżnąć niewidzialnego!

– Gdzie on jest?

– Według moich informacji parę tygodni temu wsiąkł.

– Wiem, co się za tym kryje. To demonstracja siły. Dupalin chce nas zastraszyć. Po to nasłał Mazura.

– I co?

– Jajco. Mazur rozwalił Trilissera. – Czym?

– Kurwa, jak to czym?! Wzrokiem!

XI

Jest taka zasada: los daje dokładnie tyle, ile się od niego wymaga. Jeżeli masz niewielkie oczekiwania, dostaniesz niewiele. A Nastia-Feniks ma rozmach kosmiczny i marzenia bez granic. Lowelas w Lagondzie wyszczerzył zęby:

– Ale masz wymagania! Dobra, niech ci będzie. Wsiadaj. Dam ci sto peset.

XII

Dawno, dawno temu nasz czarodziej Rudolf Mazur był małym chłopcem i chodził do szkoły. Szkoła znajdowała się w stolicy Austro-Węgier, we wspaniałym cesarsko-królewskim Wiedniu. Nie była to zwyczajna szkoła, lecz zamknięty internat: za żeliwnymi kratami prastary park, wiewiórki skaczące po cedrach, w środku pałacyk z czerwonej cegły o białych, kamiennych narożnikach. Wysokie wąskie okna, z góry zaokrąglone, rzeźbione drzwi, mosiężne klamki w kształcie ptasich łapek. Dwa kroki stąd jest centrum metropolii, ale tutaj panuje cisza i spokój.

Internatem dowodziła Frau Bertina, kobieta o cudownych oczach. Nikt nie pamięta koloru jej oczu. Dlatego nikt nie pamięta, że nie miały żadnego koloru. Miały natomiast wielkie źrenice, jak u kota w ciemnościach. Poprzednio internatem kierował jej mąż, który umarł młodo w niewyjaśnionych okolicznościach. Policja przyjeżdżała kilkakrotnie, ale nie znalazła podstaw, by postawić kogokolwiek w stan oskarżenia. Wtedy właśnie Frau Bertina ujęła ster w swoje szczupłe dłonie o długich palcach…

XIII

Wyjechali za miasto. Elegant skręcił z szosy w kierunku morza.

Zapalił światło. Wydobył portfel ze skóry krokodyla, ze środka wyciągnął dziesięć dużych, niebieskich banknotów. Wręczył Nasti. To były ogromne pieniądze.

Wyszli z samochodu. Dodajmy tytułem wyjaśnienia, że w owych czasach uprawianie miłości w samochodzie, nawet najbardziej luksusowym, nie było proste. Dopiero potem Francuzi wykombinowali rozkładane oparcia. I świat to kupił. A więc znawcy motoryzacji byli w błędzie. W Lagondzie rocznik 1938 da się jeszcze coś niecoś udoskonalić. Z pożytkiem dla przyszłych pokoleń.

Wyszli nad brzeg. Wiatr kołysał gałęziami drzew, fale” pluskały łagodnie. Nastia odwróciła się do eleganta:

– Ściągaj spodnie.

– Nie trzeba, tylko trochę zsunę.

– Ściągaj, kupuję je od ciebie. Masz tu dziesięć peset. Lepszej ceny nikt ci nie da. Dawaj spodnie.

Nie oddaje spodni i lezie do niej z łapami. Nastia nie rozumie:

– Zaczekaj, amigo, nie pchaj się. Pomyśl chwilę. Obiecałeś mi sto peset? Obiecałeś. Dałeś mi je, oto one. A czy ja tobie coś obiecałam?

Teraz on nie rozumie.

Wtedy Nastia dała mu w dziób. Padł jak długi. Zaczekała, aż wstanie i dała mu powtórnie.

XIV

Internat Frau Bertiny znalazł się na liście najlepszych szkół w mieście. Trafić do niego można było tylko płacąc bardzo wygórowane czesne. Frau Bertina uśmiechała się czarująco. Ministrowie odwiedzający swe pociechy całowali jej dłoń.

A kiedy rodzice wyjeżdżali…

Wszyscy się jej bali. Kiedy krzyczała, Rudi Mazur czuł, że ciemnieje mu w oczach. Zresztą nie tylko on. Na krzyku się nie kończyło. To był dopiero początek. Biła. Biła wszystkich. Starszych chłopców karała też jakimś sobie tylko znanym sposobem. Zabierała ich pojedynczo do siebie na całą noc. Potem uśmiechali się jakoś dziwnie i zagadkowo. Ale żaden z nich nie uchylił rąbka tajemnicy. Ci, którzy przeszli przez tę indywidualną karę, nie dzielili się jakoś wrażeniami.

XV

Lagonda podtoczyła się do chodnika. Nie samochód, a istny cud świata na czterech kółkach. Wprost oczu nie można oderwać. Całą przyjemność psuje tylko rozbita japa kierowcy. Ktoś go ekstra urządził! Pod każdym okiem śliwa, jak semafor kolejowy na rozjazdach pod Dworcem Kurskim, wargi rozkwaszone, hiszpański orli nos przemodelowany a la russe – słowem, rozgnieciony kartofel.

Otworzyły się drzwi. Z wnętrza pojazdu wynurzył się wyrostek, podtrzymując opadające spodnie. Lagonda wyrwała z miejsca i z piskiem opon zniknęła za zakrętem.

Młokos rozejrzał się. Spodnie ma ściągnięte paskiem pod pachami, nogawki podwinięte. Kiwnął palcem na smagłego, wyciąga do niego dwie srebrne monety:

– Ja tu nie pracowałam, to nie moja branża, ale skoro chodnik należy do ciebie, to masz.

Początkowo cwaniak nie zrozumiał, nie rozpoznał Nasti w tym przebraniu. Kiedy się zorientował, rozkazał natychmiast ściągać gacie i ruszać do roboty.

Nastia zaoponowała:

– Tłumaczę ci przecież, że nie pracuję. To nie moja profesja.

Skinął na nią palcem:

– Idziemy za róg. Tam ci spuszczę łomot.

– Oddam ci.

– Ty?

– Chcesz się zmierzyć? Solo?

– Mam się bić z babą?

– A co, widać, że jestem baba?

– Dobra, dość gadania. Zaraz ci poprawię tę buziuchnę.

Piękniś ruszył przodem: zawsze na początku trzeba skuć im mordę, inaczej źle pracują.

Nastia tuż za nim. A za nimi cycate dziwki, muskularni kolesie i wszelka plugawa gówniarzeria. Nikt nie słyszał ani słowa, ale wszyscy widzieli ich gestykulację: za chwilę wspaniały Rodriguez zrobi pasztet z tego niedożywionego mikrusa.

Hiszpania uwielbia widowiska. Podczas wojny domowej, gdy w Barcelonie odbywała się korrida, walczące strony wprowadzały zawieszenie broni. Na wielkim stadionie spotykali się wszyscy: faszyści, komuniści, anarchiści, republikanie. Niepisane prawo zakazywało wnoszenia cekaemów, tylko broń ręczna – automat, pistolet, karabin. Rycerski honor zakazywał użycia broni na stadionie. Obowiązywała zasada, że się nie strzela do siebie, nie tłucze po gębach, nie ciska granatów w sąsiednie trybuny. Korrida się skończy, torreador zakłuje byka, to rozejdziemy się po okopach i będziemy się zabijać na zdrowie.

Tu nie korrida, to jasne. Ale i tak będzie wesoło. Zaraz Rodriguez pokaże, co potrafi… Policja nie zapuszcza się w te uliczki. Dlatego zasady walki są twarde: do pierwszej śmierci.

Miejsce na bójkę odpowiednie. Po prawej ślepy mur, po lewej ściana bez okien. Między ścianami trzy metry. Z jednej i z drugiej strony pole walki zamyka tłum gapiów. Cała przestrzeń – trzy na dziesięć metrów.