Naczelnikowi zaschło w ustach. Pięćset gram? A może kilogram? Której próby? Bo co innego próba 375 – trzydzieści siedem i pół procenta kruszcu, a reszta to nieszlachetne domieszki – a co innego próba 585. Szef policji przymknął powieki: a gdyby tak 750?
Przez długie lata służby wysoki funkcjonariusz policji przywykł do otrzymywania prezentów. Poznał też fundamentalną zasadę bhp: dopóki petent nie opuści gabinetu, nie brać fantu do ręki, nie dotykać. W razie czego: nic nie wiem, mało to rzeczy interesanci zostawiają na biurku przez roztargnienie!
Ale korci go, żeby pomacać. Tak go korci, że Nastia wyczuwa przez skórę. Nie chce krępować go swoją obecnością, więc znów się lekko kłania, uśmiecha i opuszcza gabinet. Naczelnik policji wyprzedza ją w trzech susach, otwiera drzwi na oścież, całuje rączki…
Chociaż nie, było na odwrót. Najpierw ucałował rączkę, a dopiero potem otworzył drzwi. Ludzie w poczekalni nie powinni widzieć, że naczelnik policji w godzinach pracy całuje jakieś rączki.
VII
Czarodziej prowadzi publiczność od spraw banalnych ku bardziej skomplikowanym. Ale trzeba mieć się na baczności. O, tamten robotnik wyrywa się z pytaniem, co się stało z towarzyszem Nikołajem Iwanowiczem Jeżowem, dlaczego ostatnio dziwnie ucichło o ulubieńcu ludu, wiernym druhu towarzysza Stalina. Czarodziej odczytuje to pytanie z oczu przodownika pracy socjalistycznej. Wie, że ten stachanowiec przekracza wszystkie możliwe normy, w donosicielstwie również, dlatego interesuje go los wszechzwiązkowego lidera wszystkich kapusiów.
Ale czarodziej zna swój fach. Rudolf Mazur wie, że ulubieniec ludu Nikołaj Iwanowicz Jeżow aktualnie zapoznaje się z dobrodziejstwami śledztwa w kazamatach NKWD. Pracuje nad nim Katia Iwanowa. Cóż za kobieta!
Czarodziej zmrużył powieki. Uśmiechnął się. Najwyraźniej przypomniał sobie coś przyjemnego.
Natomiast tu, w tej sytuacji, nie ma prawa paść pytanie o Jeżowa. Pragnącego takie pytanie zadać należy zignorować. Albo życzyć mu, żeby się nim udławił.
Zakrztusił się przodownik pracy, zakasłał. Z tylnych rzędów sykają na niego:
– Wyjdź na zewnątrz, gruźliku! Przeszkadzasz! Wywalili go z sali. A przedstawienie trwa dalej.
– Towarzyszu Mazur, ile pieniędzy mam w prawej kieszeni?
VIII
Naczelnik dokładnie zamknął drzwi. Potem uchylił je, ryknął, żeby nikogo nie wpuszczać – sprawa wagi państwowej! – i usiadł przy biurku. Spojrzał na pakunek nie odwracając głowy. Zezem. Wziął głęboki oddech, chwycił go w dłonie. Od razu się zorientował: nie pięćset, i nie kilogram. Całe dwa.
IX
Przed oczami przepływa mu ogromny, rozwrzeszczany, przeraźliwie gwiżdżący i piszczący cyrk… Czarodziej majestatycznym gestem opuszcza wzniesione ramiona – i wraz z tym gestem spływa niczym nie zmącona cisza, otula i pogrąża wszystko i wszystkich… Ostatnie pytanie w programie. Tysiące wzniesionych rąk. Czarodziej doprowadził widownię do granic obłędu. Wydaje się, że między nim i audytorium przeskakują potężnej mocy wyładowania elektryczne, jak między niebem i ziemią, rozświetlając wszystko wokoło i rozbijając w proch to, co stanie im na przeszkodzie. A więc, ostatni numer programu, ostatnie pytanie wieczoru… Pytanie już zostało zadane, a odpowiedź wprawi cały cyrk w paroksyzm szaleństwa, ekstazy, opętańczego zachwytu…
X
Zważył paczuszkę na dłoni. Czymś takim można nawet zabić. I dobrze, że to nie pieniądze. W każdej chwili może nastąpić dewaluacja.
Zresztą, pieniędzy ma pod dostatkiem.
Położył przed sobą na biurku, pochylił głowę nad sam blat, jak Beria schylający się do talerza. Wyjął z szuflady kancelaryjne nożyczki. Rozmyślił się. Zwisający koniec sznurka ujął w dwa grube palce, pociągnął. Kokardka puściła i rozwiązała się. Wtedy naczelnik odwinął papier. W gabinecie rozbłysło. Piękna sztabka. Na niej orzełek, monogram SBS i cyferki – 999.
XI
Trzeba doprowadzić publiczność do granic obłędu i wtedy pozwolić zadać ostatnie pytanie.
– Towarzyszu iluzjonisto, powiedzcie, czy będzie wojna? Rudolf Mazur nie śpieszy się z odpowiedzią. Omiata zebranych spojrzeniem. Stara się każdemu zajrzeć w oczy. Odpowiada cicho, lecz pewnie:
– Będzie!
Wybuch szalonej radości podrywa z miejsc tysiące entuzjastów. Doborowe oddziały milicji z trudem powstrzymują rozgorączkowanych wielbicieli.
XII
Gdzie ulokować sztab Kompieńskiego Pułku Lejbgwardii?
Jeżeli dojdzie do wybuchu konfliktu, całą Europę Środkową ogarnie zawierucha wojenna. Nawet ogłoszenie neutralności nie zda się na wiele. W Szwajcarii? Wyrąbać tunel w skałach? Można. Ale nie ma pewności, że teatr działań wojennych nie obejmie także Szwajcarii. Natomiast na peryferiach Europy… Choćby w Hiszpanii. Na przykład Baleary. Wspaniały klimat. Ludzie osiedlali się tu od dawna. Wyspy należały najpierw do Kartaginy. Potem zajmował je Rzym, Bizancjum, Arabowie, Hiszpanie. Od tysiącleci kolejnymi gospodarzami byli tu zdobywcy i piraci. Nadmorskie miasta mogły przetrwać tylko wtedy, gdy zażarcie broniły dostępu. Wspaniała Palma została ufortyfikowana wykutą w skale szeroką i głęboką fosą, za którą wznosiły się niezdobyte mury i potężne bastiony. Powstało miasto-twierdza. A na przedpolach, na wszystkich drogach wiodących do Palmy – forty i umocnienia. Niektóre stoją opuszczone do dziś.
Wybór punktu dowodzenia należy do szefa sztabu, podpułkownika Igora Szewcowa.
Gdy opuścimy Palma de Mallorca w kierunku zachodnim, w miejscu gdzie kończą się przedmieścia, ujrzymy skalisty cypel, wybiegający daleko w morze. Przy samym brzegu bardzo wąski, potem rozszerza się, na końcu znowu zwęża. Od milionów lat morskie przypływy przegrywają z nim pojedynek. Skały wyrastające pionowo z wody wyglądają jak stworzone do tego, żeby wznieść na nich fortecę. Zresztą niewiele trzeba budować, matka-natura dała solidne podwaliny pod twierdzę. Skalne urwiska spadają wprost do morza, a na cypel wiedzie przesmyk szerokości stu metrów. To jedyny punkt wymagający obrony. Z każdej innej strony fale młócą o skały i podwodne głazy, żaden okręt ani łódź tu nie przybije.
Samochody podjechały do przesmyku. Urwiska skalne, strome na dole, u góry przechodzą w niewielki płaskowyż, zarośnięty lasem. Tam właśnie trwają prace przy budowie rezydencji senority Anastasia. Z trzech stron widok na morze i przybrzeżne skały, na miasto i port, z czwartej strony – na góry owiane mgiełką.
Pojazdy znieruchomiały w cieniu, trzasnęły drzwiczki, eskorta zajęła stanowiska. Szef sztabu, podpułkownik Igor Szewcow, zdaje raport z wykonanych prac, prowadzi właścicielkę do wnętrza. Oto i dom, ukryty między drzewami. Niezwykłe połączenie: palmy, sosny i kaktusy… Z tej strony, od lądu, z bujnych zarośli wystają jedynie płaskie dachy i wysokie białe ściany pozbawione okien. Ogromne okna i tarasy są zwrócone ku morzu. Stąd ich nie sposób zobaczyć.
Ścieżka wiedzie przez kłujące krzewy. Niespodziewanie przecina ją fosa. Siedemset lat temu skalisty przesmyk przecięto w poprzek rowem głębokim na osiem metrów i szerokim na piętnaście. Ściany są niemal pionowe, ze szczelin skalnych wyrastają krzaki i karłowate drzewka. A więc i od strony lądu dostęp na cypel jest odcięty. Nad fosą przerzucono saperski mostek na metalowych wspornikach.
– Zbudujemy coś solidniejszego?
– Nie, Anastazjo Andriejewna. Potrzebujemy mostu tylko na czas budowy rezydencji. Po zakończeniu prac rozbierzemy. W skale wykujemy zjazd do fosy, a stamtąd wjazd do tunelu.
– A jak umocnimy fosę?
– Niemcy po wojnie zostawili w porcie sto dziesięć ton zasieków z drutu kolczastego. Udało mi się kupić okazyjnie. Po co się ma walać bezużytecznie, nie? Więc myślimy elegancko wyłożyć nimi dno fosy. Zostawimy jedno przejście.