Wystukał kod zamka, przykładając magnetyczny klucz do drzwi. W mieszkaniu paliła się tylko jedna, mała lampka na stole w dużym pokoju. Odwiesił płaszcz i wszedł do kuchni. Zajrzał do lodówki.
Dobra kolacja, akurat. Jak masz ochotę na dobrą kolację, to sobie zrób. Cholera, że też nie mógł sobie znaleźć żony, która lepiej by dbała o jego żołądek.
Coraz częściej łapał się na tym, że myśli o Onny jak o ciężarze uczepionym jego nóg i portfela. Chyba się już sobą znudzili.
Widok kilku smętnych mrożonek, stanowiących jedyną zawartość lodówki spowodował, że pomyślał o rozwodzie. Może zrobić sobie tosty? Przeszukał pojemnik na pieczywo. Gówno.
– Onny! – ryknął, waląc w pojemnik pięścią. – Onny!
– I czego wrzeszczysz? Wiesz, która jest godzina? Onny stała na schodkach prowadzących z sypialni, w narzuconym niedbale, półprzejrzystym szlafroku.
– Gówno mnie to obchodzi! Dlaczego nie ma nic do jedzenia?
Usiadła ze znudzoną miną na fotelu, sięgając po papierosy. Szlafrok rozsunął się, ale nie miał najmniejszej ochoty podniecać się tym widokiem.
– Obudziłeś mnie. Z trudem zasnęłam, a ty mnie teraz obudziłeś – powiedziała bezbarwnym głosem. – Włóczysz się gdzieś całymi dniami, cholera wie gdzie, a potem robisz awantury. Mam już tego dość, Ton. Nie jestem twoją służącą. Możesz jeść w pracy, i tak spędzasz tam większość czasu. Nie tak to sobie wyobrażałam, kiedy decydowałam się na małżeństwo.
Tonkai westchnął ciężko. Wszystko nie miało większego sensu. I tak w końcu będzie musiał zjeść jakieś mrożone paskudztwo. Mniejsza o to, chociaż zdarzało się tak coraz częściej. On też inaczej sobie wyobrażał wspólne życie.
– Przecież masz zieloną kartę, prawda? – zaczął spokojniej. – A jeżeli ją zgubiłaś, dam ci drugą. Tak daleko masz do naszego sklepu? Nie chce ci się kupić jakichś naturalnych rzeczy, przyrządzić czegoś? Chyba mi nie powiesz, że nie masz czasu? Do cholery, tyram cały dzień i jeszcze mam żreć parszywe syntetyki, jak pierwszy z brzegu robol? – zdarł opakowanie z mrożonki, wrzucił zawartość do opiekacza i podszedł do żony. – Co ty właściwie robisz przez całe dnie, chciałbym wiedzieć, jeżeli nawet chleba nie masz czasu kupić?
Zmierzyła go wściekłym spojrzeniem.
– No, proszę! Pan kapitan po raz pierwszy w życiu raczył się zatroszczyć, co robi jego żona! Ciekawe, dlaczego? Bo chyba nie ma wyrzutów sumienia, że zajmuje się nią pół godziny na dobę i to głównie przed zaśnięciem. A może się boisz, że sobie kogoś znalazłam?
– A znalazłaś?
– Bardzo żałuję, na razie nie. Takie by to było dziwne? Samotna mężatka w wiecznie pustym domu. Jestem ostatnią idiotką, że jeszcze sobie nie przygadałam jakiegoś zdrowego chłopa, który miałby więcej czasu. Wciąż nie jestem taka stara, ktoś by się połaszczył. – Uniosła głowę i wbiła w niego zimny, przenikliwy wzrok. – Możesz tu w ogóle nie przychodzić – wycedziła. – Możesz mieszkać w tym swoim cholernym Instytucie, jeść tam, spać, możesz tam sobie nawet znaleźć jakąś babę i w ogóle się do mnie nie odzywać!
– To moje mieszkanie, Onny. Wszystko tutaj zdobyłem własną pracą. I jeżeli przestało ci się tu podobać, zwijaj toboły i idź, dokąd chcesz. Nie będę cię zatrzymywać.
Już w chwilę po wypowiedzeniu tych słów poczuł, że przegiął. Onny, milcząc, odwróciła i pochyliła głowę, aż jasne włosy zasłoniły jej twarz. Nie odzywała się, paląc papierosa.
Stał przez dłuższą chwilę bezradnie. Bez sensu. Jeśli już mieli znowu się kłócić, powinien to zostawić na inny dzień. Dzisiaj był zbyt wykończony, żeby zastanawiać się nad każdym słowem. Zresztą ostatnio coraz trudniej mu przychodziło znajdować dla Onny tyle cierpliwości, co dawniej. Złość powoli mijała. Podszedł do niej i przyklęknął przy oparciu fotela. Odwróciła się gwałtownie w drugą stronę.
– No, Onny – pogłaskał ją lekko po ramieniu. – Nie chciałem tak powiedzieć. Przepraszam cię. Miałem dziś ciężki dzień… dostałem nową sprawę, jeździłem od rana po całej strefie… Wykończyli mi jednego chłopaka, nie znałaś go. Szczeniak, prosto z kursu. Daliśmy się podejść, a on teraz leży w szpitalu i już nigdy z tego nie wyjdzie… Uniosłem się. przepraszam. No już, daj spokój, czy jest sens się kłócić o jedną głupią kolację? – usiłował ją pocałować, ale uciekła przed nim.
– Wiesz dobrze, że nie chodzi o kolację. Ciągnie się tak od dawna. Staliśmy się sobie zupełnie obcy, nigdy nie masz dla mnie czasu… Naprawdę, nie mogę… Ty mnie już nie kochasz, Ton.
Całe szczęście, że wciąż panował nad sobą wystarczająco, by powstrzymać się od okazania irytacji. Wiedział, co teraz będzie – godzina silenia się na czułe szepty, żeby uspokoić rozhisteryzowaną babę. Potrzebne mu to było, akurat dzisiaj. Znał te jej napady, zaraz zacznie beczeć, a on będzie musiał głaskać ją po włosach i cierpliwie wyjaśniać, po raz setny, dlaczego jest tak, a nie inaczej.
– Przestań. Jak możesz? – starał się być czuły i delikatny. – Przecież wiesz, że to dla ciebie. Dla ciebie i dla naszych dzieci. Dlaczego mnie nie chcesz zrozumieć, kochanie? Mam po prostu specyficzny zawód, ktoś musi się poświęcać. Wiedziałaś, kiedy mnie brałaś. Muszę się starać, żebyśmy sobie mogli jakoś urządzić życie. Jeszcze tylko trochę… Awansuję na majora, przeniosą mnie za biurko i będę miał więcej czasu. Będziemy mogli jeździć na weekendy albo siedzieć w domu, jak wolisz. No, kotku… kocham cię, bardzo cię kocham… przecież dla ciebie tak sobie wypruwam flaki.
Wreszcie, odwróciła ku niemu twarz. Płakała. No tak, cholera, nie miało jej kiedy najść.
– Wystarczyłoby mi to, co już mamy. Nie wiesz, jak mi trudno, w biurze wszyscy mnie wytykają palcami, patrz to ta żona bezpieczniaka, ale się wystroiła, cholera. Wszyscy są uprzejmi, przymilają się, płaszczą, proszą żeby im coś załatwić… A za plecami nienawidzą, jak ostatniej swołoczy, czuję to. A w tym sklepie… wiesz, ja tam dzisiaj byłam. Chciałam dziś zrobić taką super kolację przy świecach. Musiałam wszystko wyrzucić. Nawet nie zadzwoniłeś, że nie przyjdziesz… Dobrze, wypłacz się, będzie spokój.
– Nie mogłem, kochanie – gładził ją delikatnie. Akurat nie miał dziś nic lepszego do roboty, tylko dzwonić że nie przyjdzie. – Wybacz, naprawdę nie mogłem. No, już, przestań, proszę.
– Czy ty kiedyś tam byłeś? Wiesz, jak to jest? Ja już tam nie pójdę, Ton. Żebyś widział, jak na ulicy ludzie się na ciebie patrzą, kiedy wychodzisz. Oni myślą, że tam jest Bóg wie co, a przecież ostatnio też dają coraz więcej syntetyków. Stoją i patrzą, jakby chcieli cię zabić. Aż się bałam stamtąd wyjść.
– Każdy z nich mógłby mieć to samo. Do wszystkiego doszliśmy uczciwą pracą, kochanie. Szkoły rekrutują dwa razy w roku. Kto im zabraniał się tam zgłosić? No, kto? Każdy ma, na co sobie zasłużył. A do biura przecież już od dawna możesz nie chodzić, zarobię na nas oboje.
– I mam tak siedzieć całe dnie, tak? I pisać pamiętniki? – pokręciła głową. Przestała już płakać, przynajmniej tyle. Rany boskie, trzeba się będzie z nią wozić jeszcze z pół godziny. Nici ze spania.
– To wszystko nie jest takie proste, jak mówisz. Siedzisz na jednym końcu i nic nie widzisz. Ludzie są podzieleni. Nie wierzą wam. Tyle, że się boją, uśmiechają, podlizują, ale gdyby coś się nagle zmieniło, każdy z nich wsadziłby ci nóż w plecy. Tylko siedzą i czekają na okazję, żeby to zrobić. Za strach, za codzienne podlizywanie się. I proszę, nie mów mi tych waszych sloganów, na co dzień wszystko inaczej wygląda. Nie mów mi o żadnych elementach, obowiązkach, agentach… Ja nic nie chcę o tym wiedzieć. Chcę żyć normalnie, żyć z kochanym człowiekiem, mieć wreszcie dziecko…