Tonkai gwizdnął cicho przez zęby.
Rozdział 15
„Za krótko trwała wiosna za szybko spłonął świt za wcześnie zgasła miłość za cichy był nasz krzyk.”
Gct Kensicz wyk. zesp. „Spideren” (Archiwum HTT; fragment koncertu zarejestrowanego 4.13.49 dla programu 3 HTT. Materiał odrzucony przez komisję kwalifikacyjną rady programowej z uwagi na brak wartości artystycznych.)
Pędził przez las, uciekał. Przed siebie, dalej, choć kilka kroków. Wokół gęstnieje ryk flajterów i ujadanie sfory psów. Huk strzałów. Potworny huk, wyrywający spod powiek źrenice. Aria na śmierć ostateczną, na zagładę gatunku. Ośnieżone drzewa umykają w tył, wyżej, nad ich wierzchołkami kołują flajtery. Nie jesteś już wilkiem, jesteś mięsem na strzał. Z uchylonych okien bluzgają ogniem lufy, sypią ołowianym deszczem. Na bok – pociski ryją zakrwawiony śnieg. Jeszcze żyje, jeszcze ucieka. Ale już nie ma w całym lesie bezpiecznych kryjówek. Dopadną cię wszędzie, zawloką skrwawione cielsko do stóp swych panów. Potworny, bolesny skurcz gardła – to nie strach. To rozpacz, to wściekłość, to szaleństwo. Cóż możesz zrobić sam – wszyscy giną. Któryś pocisk dojdzie wreszcie celu, przebiegnie ci drogę, wgryzie się w rozedrgane, zmęczone biegiem mięso. Na bok, pomiędzy zaśnieżone krzewy i przed siebie, wciąż przed siebie, a pędząca twym tropem sfora jest już o krok, flajtery kołują coraz niżej, twarze strzelców pijane, prochowy dym, to już nie obława, nie polowanie, to zagłada.
– Hornen! Hornen!
Nie, nie zatrzymasz się, póki żyjesz, póki broczysz krwią. Jeszcze choć raz tylko zewrzeć szczęki na karku wroga, poczuć chrzęst miażdżonych kręgów, krew tryskającą na pysk. Nie podda się, nie będzie lizał stóp swych prześladowców. Zginie, ostatni z wilków i do końca wolny. Nie będą triumfować nad jego trupem.
– Hornen!
Jeszcze krwawi, żyje, jeszcze…
Poderwał się nagle, siadając na łóżku. O Boże… dyszał ciężko, z trudem chwytając powietrze. Niemal czuł jeszcze krwawiącą ranę na karku. Przetarł dłońmi twarz, otrząsając się z sennego koszmaru. Spokojnie, Hornen, spokojnie. Panuj nad sobą. To sen, tylko sen.
W pokoju było ciemno, jedynie wpadająca przez szpary w zasłonach poświata ulicznych latarń pozwalała mu dostrzec pochyloną nad nim twarz Ronię. Podniósł wzrok. Ich oczy spotkały się na dłuższą chwilę.
– Co ci jest?
– Już nic. W porządku – odetchnął ciężko, potrząsając głową. – W porządku. Idź spać…
Sięgnął po zegarek. Wpół do piątej. Sąsiednie posłanie, ułożone na zestawionych fotelach było puste.
Zimny dreszcz, przebiegający od stóp do głów.
– Gdzie Szregi?
Ronię wstała, podchodząc do drzwi pokoju. Na koszulę miała narzucony wytarty szlafrok.
– Poszedł gdzieś. Słyszałam tylko trzask drzwi i potem silnik pod bramą. Boję się, czy nie ukradł rollera. Znowu zrobi jakieś głupstwo.
– Kiedy? – zerwał się z łóżka i w pośpiechu zaczął się ubierać. Źle z tobą, Hornen. Robisz jeden błąd po drugim.
– Parę minut temu – dziewczyna wzruszyła ramionami. – O co ci chodzi?
Rozsądek podpowiadał, że trzeba się stąd zwijać. Tylko dokąd?
– Nic nie mówił?
– Spałam. Znowu mu coś strzeliło do głowy, on tak ciągle.
Ściągnie tu gliniarzy? Gdyby ktoś parę dni temu posądzał Szregiego o coś takiego, Hornen dałby mu po pysku. Ale teraz wszystko było możliwe. Boże, po jaką cholerę w ogóle tu przychodził?
– Zrobię ci coś do jedzenia – powiedziała Ronię. – Jeszcze masz czas. Mówiłeś, że jesteś umówiony na siódmą.
Włączył stojącą na stole lampę, dopinając nerwowo koszulę i wciskając ją w spodnie.
W świetle żarówki dostrzegł na podłodze, obok swych stóp, złożoną na cztery kartkę. Musiała leżeć na ubraniu, w ciemności zrzucił ją na ziemię. Obok niej, na wytartym dywanie leżał żeton. Podniósł go do oczu. Żeton Szregiego. Rozłożył kartkę. Kilka linijek nierównego, nerwowego pisma.
„Powiedziałeś mi więcej niż mogłeś, ale nie chcę, żebyś tego żałował. Pamiętasz Hada Chrabąszcza? Ja też chcę się jeszcze na coś przydać. Zostawiam ci wolną drogę do wyjścia stąd. Postaraj się kiedyś znaleźć w sobie odrobinę współczucia dla mnie – Szregi.”
Przez chwilę ważył żeton w ręku. W końcu zwinął kartkę i schował, jedno oraz drugie. W lewej kieszeni, na piersi miał fałszywe żetony i nakładki papilarne. Leżały poukładane w małych torebkach, osiem sztuk. Parę już zużył i wyrzucił. Wewnętrzna kieszeń, w której nosił swój prawdziwy żeton, była pusta.
Wypuścił z sykiem powietrze z płuc. No, dobra. Nie musi uciekać. I Bogu dzięki, po nocy zawsze łatwiej się wbić na patrol. To była pierwsza i na razie jedyna myśl, jaka mu przyszła do głowy. Z kuchni dobiegł go szczęk przestawianych garnków. Zastanawiał się chwilę, jak o tym powiedzieć Ronię. I czy w ogóle mówić.
Stała tyłem do drzwi, stawiając na kuchenkę napełniony czajnik. Odwróciła się, słysząc kroki Hornena.
– Ja zawsze wstaję o tej porze. Przyzwyczaiłam się, robiłam kiedyś na taśmie. Ale możesz sobie pospać, obudzę cię.
Pokręcił przecząco głową.
– Odechciało mi się.
– To siadaj, zaraz będzie kawa. – wskazała mu krzesło przy kuchennym stole. – Mówiłeś coś…
– Że mi się odechciało spać.
– Nie teraz, mówiłeś przez sen. Że krwawisz.
– Ach, to… Mam taki sen, który do mnie wraca. Że jestem wilkiem. Ostatnim. Wiesz, jak wyglądają wilki? Kiedy byłem mały, widziałem, jak je wykańczali. Ojciec mnie zabrał. To się nazywało „racjonalna intensyfikacja wykorzystania zasobów rolnych”. Wytłukli wtedy wszystko, co się nie dawało wydoić ani włożyć w garnek. A wilki były wolnymi zwierzętami. Otaczali całe kwadraty lasu i puszczali psy, żeby wygoniły zwierzęta z ich kryjówek. A potem latali flajterami i tłukli do wszystkiego, co się ruszało. Do wilków zwłaszcza. Niektóre zwierzęta wyłapywali żywcem, chowali je potem w niewoli. Ale nie wilki, wytępili je co do jednego. Potem wyrąbywali drzewa, równali z ziemią cały las. Na zrębie układali trupy w stosy, polewali naftą i palili. Pamiętam ten smród, dym. A oni chodzili dookoła, zadowoleni z siebie i chlali gorzałę. Popiół rozrzucali po plantacjach, żeby białko roślinne szybciej rosło. Nie potrafię tego zapomnieć.
– Twój ojciec był…?
– Tak. Może już dosłużył się podoficera. Nie wiem. Dawno przestał być moim ojcem. Dajmy temu spokój, to nie jest temat do rozmowy.
– Myślisz, że wytępili je do końca? – postawiła przed nim szklankę z gorzką, brunatną bryją, robioną cholera wie z czego. Ludzie z przyzwyczajenia nazywali to kawą. Kiedyś, pamiętał, w jednym domu częstowali go prawdziwą kawą. Ale nie wspominał tego domu zbyt dobrze.
– Wilki? Chyba nie. Nie sądzę. Poza obszarami stref, w tundrze, na pewno przetrwały, jeśli zdołały tam uciec. Kiedyś może wrócą, żeby pomścić swoich braci. Ja tego nie doczekam. Ale może ktoś…
Zanurzył wargi w kawie. Sparzyła mu usta.
– To działo się dawno. Może sto lat temu, tak mi się przynajmniej teraz wydaje. Byłem jeszcze głupim gówniarzem i nic z tego nie rozumiałem. Zgred śmiał się ze mnie, kiedy rzygałem przy płonącym stosie. Ale to się właśnie wtedy zaczęło. Wtedy właśnie poczułem po raz pierwszy, że przeznaczono mi los wilka. No, i tak już zostało. Kilka lat później spotkałem Szregiego, wciągnął mnie w robotę. Potem siedziałem, potem mnie puścili do następnego razu. Od tego czasu nie daję się złapać.
Ronię uśmiechnęła się smutno. Patrzyła na niego. To był dziwny wzrok. Patrzyło na niego wielu ludzi i znał ich spojrzenia. Patrzyli z nienawiścią albo ze strachem, z pogardą albo z podziwem, ze współczuciem albo z politowaniem. Patrzyły na niego poznane przelotnie przy jakiejś okazji dziewczyny, którym imponował desperado spod szubienicy, patrzyli na niego inteligentni, wykształceni i kulturalni panowie z Instytutu i szeregowi pałkarze, przesłuchujący go po wpadce. Ale żadne z tych spojrzeń nie dawało się porównać ze wzrokiem Ronię. Jej oczy lśniły jak gwiazdy na dnie leśnego jeziora. O, kurwa, ale wymyślił. Jeden poeta w grupie to już i tak o jednego za dużo.