– Właź, znajdzie się i dla ciebie – Ber dopiął rozporek i uścisnął mu rękę. – Nuda, cholera, przecież dzisiaj nie ma żadnego ruchu. Zielarze mają wolne, a dostawy jutro. Szwendał się tu jakiś wariat, próbował hamulce przed barierą, ale zwinął się, zanim go pogoniłem. A ty w ogóle skąd? Dzisiaj?
– Dostałeś tych trzech poszukiwanych? – skrzywił się Latton. – Wypuścili dodatkowo czterdzieści wozów. Podobno szuka ich Instytut z Arpanu.
– Mam coś takiego, przyszło parę godzin temu. Nie wiem, co za jedni?
– Pojęcia nie mam. Narobili szumu jak cholera. Ale nie o to chodzi.
Weszli na wartownię. Jak zwykle panował tu wściekły bajzel. Na stole poniewierały się papierosy, plastikowe kubki, tacki z resztkami jedzenia i petami. Dwóch posterunkowych rozwaliło się na fotelach. Jeden z nich zasłaniał twarz czapką i chrapał cicho z nogami wyciągniętymi na podstawionym krześle. Drugi skinął Lattonowi głową i wrócił do wyciskania wągrów przed ułożonym na skraju metalowej półki lusterkiem.
– Jest panika – powiedział krótko Latton. – Łysy mówił, żeby uprzedzić wszystkie rogatki. Przylatują posiłki z Arpanu, będą blokować miasto.
Ber jakby go nie słyszał. Wyciągnął z kłębowiska papierów szklanki i ustawił je na stole. Z szafki wydobył napełnioną do połowy butelkę.
– Nie wygłupiaj się. Mało ci jeszcze tych trzech?
– Przyjeżdża jakaś szycha. Dzisiaj wieczorem. Ber odstawił butelkę. Przez chwilę drapał się pod czapką.
– Powtórz to jeszcze raz.
– Wieczorem przyjeżdża jakaś szycha z piątki. Właśnie mi mówił Łysy. Sprzątnij ten burdel, obudź zwłoki – wskazał na śpiącego – i w ogóle, wiesz. Za godzinę masz patrol jak w banku.
– Kurwa, jeszcze im mało? Kto taki?
– A co ja, wróżka jestem? Pewnie jakiś wojskowy. Latam dziś całą noc, w bazie ruch jak w burdelu po wypłacie, żandarmeria fruwa po całym mieście.
Ber przestał się drapać i podał mu szklankę. Wypili, zagryźli, żeby standardowa lepiej poszła.
– No, dobra. Dziękuję. Dobrze, że przyleciałeś. Przecież dzisiaj nie jest twój dzień?
– Powiedz im to. – Latton ze złością odstawił kieliszek na biurko. – Połowę flajterów dziś puścili na miasto. Wiesz, żeby dziś nie było ani jednego zezwałowanego na ulicy, żadnego mordobicia, wybijania szyb i tak dalej.
– To się kupy nie trzyma. Wojskowi, jak przylatują, to do bazy, miasto ich nie obchodzi.
– Cholera wie. W każdym razie zrób tu porządek. Ja się zwijam. I uprzedź, kogo możesz.
– Dobra. Dziękuję. Jeżeli to nie bałach, masz u mnie flakon.
– Akurat, kretynie, wożę dupę po całym mieście, żeby ci wstawiać bałachy. Trzym się.
Wrócił do flajtera i skinął na szofera. Nie podobał mu się, cholera wie, dlaczego.
– Wiesz, gdzie jest dwójka?
– No?
– No, to lecimy właśnie tam. I pamiętaj, żeby stopować po prawej stronie bariery, nie tak jak tu.
– Ale, szefie, przecież mieliśmy szukać tych trzech – młody wskazał podbródkiem na rozłożone między siedzeniami wydruki z podobiznami poszukiwanych przestępców, które dostali przed wyjazdem na patrol. Gdyby nie oni, Latton pewnie spałby spokojnie i przewracał się z boku na bok. I gdyby nie ta szycha z piątki.
– Leć, jak mówię, młody. Co ty myślisz, że będziemy latać w tę i nazad i ślepić, czy który nie idzie? Jak już są na wydruku, to i tak ich ktoś przydupi, prędzej czy później. Ja w tym robię nie od wczoraj. Dawaj, no.
– Tak – młody szarpnął wajchę i flajter, zadzierając nos do góry, przeleciał nad granicą miasta.
– Co „tak”?
– No, tak jest.
– No. – Latton rozejrzał się. Na wijącej się pomiędzy łachami plantacji drodze dostrzegł jakiś ruch. Sięgnął po radiotelefon.
– Ber? Coś do ciebie jedzie. Na oko ciężarówka. Niby normalna, ale dzisiaj cholera wie. Podopinaj się nim wyjdziesz.
– Dobra, dzięki – zacharczało w głośniku. Latton pstryknął mikrofonem i odłożył go na miejsce, przełączając się na falę ogólną.
– Dwa cztery sześć, dwa cztery sześć – brzęczało radio. I po chwili – trzy dwa pięć, trzy dwa pięć – i cisza. Słuchał tego jednym uchem, przyglądając się przez uchylone okno miastu. Na twarzy czuł rześki, chłodny powiew. Niebo rozjaśniło się już na dobre. Miasto budziło się. Z tej odległości wprawdzie pozostawało milczące i nieruchome, a na przelotówkach z rzadka tylko migał jakiś wóz, i to przeważnie służb miejskich. No, ale jasne, że tacy, co mieli własne wozy, nie dmuchali do roboty na szóstą. Prawdziwy ruch zaczynał się na dolnych kondygnacjach, w stacjach kolejki. Frajerzy gnietli się, aż im żebra trzeszczały, żeby zdążyć odbić kartę. Latton widział to już tyle razy, że mógłby opisać każdy kawałek miasta z zamkniętymi oczami. Co zresztą na patrolach bardzo się przydawało.
– Dwa cztery sześć, śpisz, kurwa? – zachrypiało radio. Młody zaśmiał się głupkowato, patrząc na Lattona i ucichł po chwili, speszony jego milczeniem.
Znał całe miasto na pamięć. Kiedyś, parę lat temu, wysłali go z wycieczką do Arpanu. Ze zdumieniem stwierdził, że stolica strefy niczym się w sumie nie różniła od Hynien. Trochę większa i tyle, ale nawet układ estakad w centrum pokrywał się co do milimetra. Zresztą, tak mu już dawniej mówili, wszystkie miasta robiono według jednego planu. Raz, że taniej, dwa że porządnego człowieka nie korciło, żeby się włóczyć z miejsca na miejsce. Lattonowi też by to do głowy nie przyszło, wysłali go w nagrodę za nienaganną służbę. Na szczęście pojechali całą bandą, inaczej zanudziłby się na śmierć. A tak, puścili baby po sklepach, a sami od rana do wieczora rżnęli przez tydzień w karciochy.
– Dwa dwa cztery – skrzypiał głośnik. – Dwa dwa cztery.
Sięgnął od niechcenia po mikrofon, wciskając wbudowany w niego przełącznik.
– Dwa dwa cztery, zgłaszam się – powiedział.
– Gdzie jesteś?
– Przy skrzyżowaniu Czterdziestej Drugiej alei z Piętnastą, schodzimy na Plac Secesji od estakady. Spokój. Trochę ścisku przy wejściu do metra, jak zwykle. Nic szczególnego – odczekał chwilę. – Jacyś goście rozwalili się pod pomnikiem, zdaje się, że popijają.
– Kopnij ich w dupę – szczeknął głośnik. Wcisnął przełącznik radiotelefonu.
– Słuchaj i ucz się – powiedział do szofera. – Inaczej będziesz się do usranej śmierci plątał po mieście jak kretyn.
Młody bez słowa skinął głową.
– Panie kapral – powiedział po chwili.
– No?
– Co to za jedni? – spytał, wskazując głową na przelatujący przed nimi, kilkadziesiąt metrów wyżej, flajter. Była to spora maszyna, nowego typu. Musiała mieć ostry ciąg, bo mimo sporej odległości przemknęła przed nimi w parę sekund. Latton zmrużył oczy. Mignęły mu wymalowane na burtach wielkie, zielonofioletowe kręgi.
– Nawet nie pytaj młody. Instytutowcy.
– A czego oni tu szukają? Latton wzruszył ramionami.
– Panika to panika. Wszystkiego się można spodziewać.
Odczekał jeszcze chwilę i połączył się z dyspozytornią.
– Zgłaszam się dwa dwa cztery. Pogoniłem tych gówniarzy. Trzech z wzorcówki, nie legitymowałem. Oddalili się w kierunku modemu.
– Co mi dupę zawracasz jakimiś gnojkami, dwa dwa cztery – zaskrzeczał radiotelefon. – Patroluj i siedź cicho, jak cię nie wzywam.
– No – odłożył mikrofon. – Teraz się odwali na jakieś pół godzinki, zołza jedna. Już – wychylił się przez okno. – Dobra, siadaj przy tej naczepie.
Kapral z dwójki przywitał go rozłożeniem rąk i zdziwioną miną.
– Dzisiaj? Zgłupiałeś? Dzisiaj nic dla ciebie nie mam. Przyleć w piątek, jak zwykle…
Latton w kilku słowach streścił mu swoje nowiny. Pogadali chwilę, wymieniając kilka stereotypowych uwag o bliżej nie sprecyzowanych tematach.