Выбрать главу

– Rema? – zapytał Kensicz. Sayen w milczeniu skinął głową.

– Za dziesięć minut wysiadam. Stąd masz pół godziny do Hynien. Wszystko pamiętasz?

– Tak. Sayen? Po cholerę mam mu dawać ten zastrzyk?

– Musisz wiedzieć?

– Nie. Przecież i tak mu go dam. Tylko jestem ciekaw, po prostu.

– W Hynien na pewno siedzą już telepaci z rządowej. Według moich obliczeń za jakieś czterdzieści – pięćdziesiąt minut zacznie się obława. Mają charakterystykę pola Hornena, jest u nich w kartotece. W niecałe pół godziny namierzą kwadrat, w którym się znajduje. Obstawią go i zaczną dokładne przeszukiwanie terenu, dom po domu. Zaczną od któregoś z boków. Nie wiem od którego, dlatego właśnie musicie siedzieć dokładnie w środku kwadratu. Będą pilnować jego brzegów, no i granic miasta. Hornen nie mógłby stamtąd uciec, dlatego musisz go wywieźć. Ty dla telepatów nie istniejesz. On, po tym zastrzyku, też. Przez jakieś pół godziny będzie wyglądał jak trup. Jedno uderzenie serca na minutę, oddech prawie wstrzymany. W tym stanie aktywność mózgu wygasa niemal do zera, nie wysondują go.

– To znaczy, dla nich to będzie tak jakby flajter leciał zupełnie pusty?

– Owszem, ale to ich nie interesuje. Sprawdzą tylko, czy nie ma w nim żadnej z poszukiwanych osób.

– A jeśli mimo wszystko będą chcieli nas zatrzymać?

– Twoja głowa, żebyś się nie dał. Ale nie sądzę. Pamiętaj, masz na burtach znaki Instytutu. Kensicz pokiwał głową.

– No, ale on tam siedzi od wczoraj. Nie prościej było zabrać go stamtąd wcześniej, a nie tak w ostatniej chwili?

– Od myślenia to ja tu jestem – przerwał mu Sayen. Po chwili dodał jednak – o to właśnie chodzi, żeby byli pewni, że jesteśmy w Hynien. I nie szukali nas gdzie indziej.

Kensicz znowu tylko pokiwał głową.

Wlecieli do Remy. Było to małe miasteczko, mniejsze o połowę od Hynien, nie mówiąc już o Arpanie. Malutki czarny punkcik na mapie strefy. W pobliżu znajdowały się dwa zakłady przemysłowe, poza tym część mieszkańców pracowała przy obsłudze plantacji. Od innych podobnych skupisk odróżniało je tylko to, że zostało zbudowane w miejscu pierwszego lądowania na Terei. Pewnie dlatego właśnie małe miasteczko pozostało do dzisiaj siedzibą głównych władz kościoła. Specom było to na rękę. W tej dziurze mogli pozwolić religiantom na większe swobody niż gdzie indziej, na utrzymanie katedry i aż czterech kościołów.

Posadzili flajter na rozległym parkingu w centrum miasta, obok drugiego, identycznego, tylko bez znaków Instytutu.

– Wracając przelecisz nad tym parkingiem. Poszukasz tego flajtera. Jeśli tu będzie stał, usiądziesz i poczekasz na mnie. Jeżeli nie, to znaczy, że już nim poleciałem do Arpanu, a wy macie pruć za mną. No, chodź, poeto, odprowadzisz mnie kawałek, na wszelki wypadek. Weź pistolet.

Wysiedli. Szedł za Sayenem wąskim chodnikiem, wijącym się między betonowymi filarami estakad. Po pięciu, może sześciu zakrętach stanęli przed wypiętrzonym ponad siecią przelotówek budynkiem katedry. Kensicz omiótł ją spojrzeniem. Strzeliste, wyciągnięte ku niebu łuki dachów i ścian przeczyły powszechnie obowiązującym zasadom ekonomicznego wykorzystania środków budowlanych. Zapewne z tych samych materiałów można by zbudować kilka standardowych, koszarowych bloków mieszkalnych, które wypełniały miasta Terei.

Tylko że, w przeciwieństwie do standardowych bloków, katedra była piękna. Rzadko zdarzało się Kensiczowi zobaczyć coś, o czym można by tak powiedzieć. Może dlatego, że tutaj budowniczowie wiedzieli po co i dla kogo pracują, a bez takiej świadomości trudno stworzyć cokolwiek pięknego. A może dlatego, że obywatele Terei piękna nie potrzebowali. Zgodnie-z-planem wystarczała im ujednolicona micha żarła i codzienna dawka gorzały. Religiantom, widać, piękno na coś się przydawało.

Mimo wczesnego poranka, chodniki i estakady pozostawały puste. Na placu przed katedrą kręciło się tylko kilku ludzi, Kensicz zastanawiał się przez chwilę, który jest tajniakiem. Stawiał na faceta w płaszczu i szaliku, który siedział na ławce, ale pewnie się mylił. Hornen twierdził, że tajniakiem jest przeważnie ten, który najmniej na to wygląda.

Przeszli przez wąską, uchyloną furtkę w głównej bramie katedry i z przedsionka skierowali się do jednej z bocznych naw. Główna była na razie zamknięta. Tutaj, przy bocznym ołtarzu, trwała właśnie poranna, cicha msza. W półmroku dostrzegł sylwetki kilkunastu pogrążonych w modlitwie osób, prawie samych staruszków. Jasne, o tej porze wszyscy prócz nich byli w robocie albo odsypiali nocną zmianę.

Usiadł w ostatniej ławce, podczas gdy Sayen skierował się do stojącego na prawo od wejścia konfesjonału. Przyklęknął przy nim. Po chwili z konfesjonału wyszedł starszy, łysawy zakonnik i energicznym krokiem skierował się do zakrystii.

W chwili, gdy weszli, w nawie zalegała cisza, zakłócana jedynie wzmocnionym przez mikrofon szelestem przekładanych stronic. Kensicz przyglądał się spod zmrużonych powiek młodemu, jasnowłosemu księdzu, który stał na kazalnicy, rozłożywszy przed sobą Pismo. Milczał chwilę, wreszcie podniósł głowę i zaczął:

– Czytanie z księgi proroka Jeremiasza…

Kensicz opuścił głowę, przymykając oczy.

Boże, jak tu cicho! Tak cicho, że można w tej ciszy usłyszeć wszystko, każdy głos, który na co dzień nie przedziera się przez atakujący uszy hałas miasta. Kensiczowi zdawało się, że serce rozsadza mu piersi, że bije z siłą, jakiej nie miało jeszcze nigdy. Złudzenie.

– „To mówi Pan: Biada złym pasterzom, którzy prowadzą do zguby owce mojego pastwiska…”

Słowa Pisma odbijały się zwielokrotnionym echem od wysokich sklepień. W tej rozległej przestrzeni, w której istniało tylko Słowo, to samo, niezmienne od tylu wieków, Kensicz poczuł nagle jaskrawo swą błahość i nicość. Błahość pszenicznego ziarna, rzuconego wbrew sobie w tryby niepojętej dla niego maszyny. Co on tu robił? Kim właściwie był, dlaczego, skąd, dokąd, po co? Pytania. Setki pytań. Może przez całe życie nie znajdzie odpowiedzi na żadne z nich. A może mija tę jedną, wielką odpowiedź co dzień, mija ją, ślepiec, nie potrafiąc jej dostrzec. Można usiłować zapomnieć o tych pytaniach. Wtedy wracają tylko od czasu do czasu. Ale nie ma człowieka, który byłby w stanie zapomnieć o nich na zawsze, który umiałby na zawsze je od siebie odpędzić. Bo gdyby nawet… wówczas przestałby być człowiekiem.

– „Dlatego to mówi pan, Bóg Izraela, o pasterzach, którzy mają paść swój naród: Wy rozproszyliście moją trzodę, rozpędziliście i nie zatroszczyliście się o nią. Oto Ja zatroszczę się o nieprawość waszych uczynków…”

Zimny dreszcz przebiegł go od stóp do głowy. Odczuł chęć, żeby nagle paść na kolana i wyrzucić z siebie wszystko, oddalić, uspokoić się przez to, wreszcie odnaleźć ten spokój i tę ciszę których tak brakowało jego sercu. Powstrzymał się jednak, dostrzegłszy kątem oka, że spowiednik wraca w towarzystwie jeszcze jakiegoś człowieka. Sayen tymczasem wstał od konfesjonału. Podeszli do siebie, przez chwilę rozmawiali szeptem.

W końcu przyklęknęli wszyscy trzej, skłaniając głowy przed ołtarzem, na którym wciąż płonęło Słowo i ruszyli do wyjścia z nawy. Przechodząc obok, Sayen trącił go w ramię.

– W porządku – szepnął. – Szoruj do Hynien.

Kensicz skinął głową. Stał nieruchomo, wciąż jeszcze przepełniony rozmodlonym nastrojem katedry. Sayen szarpnął go za rękę.

– Słyszysz, do cholery?! – syknął.

Odwrócił się, bez słowa ruszył za nimi do wyjścia. Już w przedsionku jeszcze raz się obrócił i pochylił głowę przed widocznym za przeszklonymi drzwiami głównym ołtarzem, nad którym jarzył się czerwony, nigdy nie gasnący ognik.

Sayen znikł w którychś z bocznych drzwi, zostawiając go samego. Wrócił do flajtera i, zasiadłszy za sterami, poderwał maszynę do lotu. Poruszał się jak automat, jakby wszystko działo się gdzieś poza nim. W duchu wciąż jeszcze czuł, że nadal jest w tej przestrzennej nawie katedry, w uszach dźwięczały mu zwielokrotnione echem słowa kapłana. Naszło go – tak, jak go czasem nachodziło. Tak jak wtedy, gdy składał słowa nowych tekstów. Jak wtedy, gdy godzinami odgrywał na komputerowym symulatorze każdy szczegół akcji. Miasto zostało za nim. Znowu był sam, zawieszony między niebem a ziemią, zagubiony w pędzie, którego celu sam do końca nie rozumiał. Nie pytał o to. Milcząca obecność Sayena, a wcześniej Hornena, nie pozwalała mu jakoś na zadawanie sobie takich pytań. To oni byli od tego, by rozumieć, a Kensicz miał tylko iść za nimi.