Выбрать главу

– Więc nic już nie powiem, Panie. Co mógłbym mówić, gdy nie wiem, co mogę mówić. Natężam słuch, natężam wszystkie zmysły, i wiem, Panie, że mimo swej nicości, dojrzę Twoją odpowiedź. Więc co mogę powiedzieć? Chyba to jedno słowo – amen. To słowo, które powtarzamy, którym młócimy co dzień, a kto pamięta, kto rozumie, co ono znaczy? A przecież to słowo znaczy – niech się stanie. A przecież dałeś nam je od zarania i w nim tkwi odpowiedź, a ja jej nie dostrzegłem, Panie, ja je tyle razy powtarzałem i nie rozumiałem nic…

Wybacz mi, Panie, zmiłuj się nade mną, nad nami wszystkimi. Niech nam nie zabraknie tej ufności, tej wiary. Niech się stanie, co się musi stać, co nam przeznaczyłeś, Panie…

Amen.

Niech to się stanie.

Niech się to stanie. To się niech stanie. Się niech to stanie. Niech stanie się to. To niech stanie się. Stanie niech się to. Się to niech stanie. To niech stanie się. Niech stanie się to. To się niech stanie. Się niech stanie to. Stanie się niech to. To niech się stanie. Stanie to niech się.

NIECH TO SIĘ STANIE.

Rozdział 19

„Każdy mieszkaniec Terei jest człowiekiem chorym, całe jej społeczeństwo chore jest na chroniczny niedorozwój. Koloniści nigdy o niczym nie decydowali i nie mają we krwi żądania współdecydowania o swoim losie. Przywieziono ich zamrożonych na planetę, gdzie wszystko już było urządzone, wybudowane i wyregulowane. Przywożono ich partiami po kilkanaście tysięcy, dzięki czemu łatwiej oswajali się z sytuacją ubezwłasnowolnienia. Przywykli, że tych, którzy nimi władają, przywozi się z Ziemi w osobnych statkach, że koloniści nie mogą mieć żadnego na nich wpływu, gdyż wyznaczał ich zarząd kolonii odległy o całe parseki. Z chwilą secesji władcy Terei zaczęli wyznaczać się sami – i tylko tyle się zmieniło”.

Heinrich Olad „Paraliż woli” (Archiwum wydziału prewencji Centralnego Instytutu Rozwoju Społeczeństwa, komisja ds. badania działalności tzw „opozycji moralnej”)

– Nie wolno – oświadczył stojący w wejściu korytarza goryl. – Proszę skorzystać z innej windy.

– Ale ja muszę się dostać do swojego gabinetu! To ważne. Do kogo mam się zwrócić?

– Nie wiem. Tu nie wolno wchodzić.

Tonkai niedbałym krokiem podszedł do ochroniarza. Poznał usiłującego przejść majora z wydziału Lindena. Przyczepił się do niego podczas habilitacji na kapitana, że „odchodzi w sposób niepokojący od podstawowych założeń teorii wzmocnień”. Na szczęście skończyło się tylko na gadaniu – Mokarahn nie pozwalał byle komu obcinać swoich ludzi.

– Kapitan Tonkai – powiedział spokojnie, podając gorylowi przepustkę.

– Proszę bardzo.

Rzucił majorowi przelotne spojrzenie. Miał nadzieję, że dojrzy na jego twarzy wyraz oburzenia, ale nie – gęba oficera pozostała niewzruszona. Uważał, żeby nie dać szczeniakowi satysfakcji.

Po raz drugi tego dnia Tonkai przeszedł kilkakrotną kontrolę i rewizję, zanim poprowadzono go pod drzwi pokoju 4872. O ile pamiętał, te cztery apartamenty w amfiladzie na siódmym piętrze przeznaczone były na pokoje gościnne dla ważnych gości. Budowniczowie Instytutu pomyśleli o wszystkim.

– Ma pan jeszcze cztery minuty, kapitanie – powiedział znany mu już okularnik.

– Nie chciałem się spóźnić.

– Proszę zaczekać. Senator zaraz pana przyjmie.

– Można zapalić?

– Proszę. Mam nadzieję, że zastosował się pan do mojej prośby, kapitanie?

– Powiedziałem moim ludziom, że przed odlotem do Hynien muszę stawić się u pułkownika Mokarahna.

– Bardzo dobrze.

Po zjedzonym przed chwilą posiłku i przed rozmową z Bordenem papieros miał szczególnie przyjemny smak. Tonkai chłonął go chciwie, starając się ukryć nerwowe podniecenie. Jednak udało się. Wiedział od lat, że w końcu coś takiego musi nastąpić. Może go przeniosą do rządowej, do Instytutu Centralnego? W końcu, cholera, ma talent do tej roboty. I stara się. Niech mu tylko dadzą szansę.

Przebiegł jeszcze raz myślami swoje dotychczasowe postępowanie. Nie znajdował w nim błędu… no, Won-den, ale to drobiazg, zresztą nie jego wina. Pojedzie teraz do Hynien. Nie dlatego, żeby mógł tam cokolwiek zmienić. Zdążył już zapoznać się z planem wizyty Ouentina i organizacją jego wzmocnionej gwałtownie ochrony, a także z zeznaniami aresztowanego Faetnera (Blom na razie milczał). Wiedział dobrze, że od momentu ujawnienia spisku Sayen i jego wspólnicy nie mają najmniejszych szans. Miasto zostało zablokowane, blisko setka telepatów z rządowej przeczesze je wkrótce metodycznie, kwadrat po kwadracie. Znali cechy szczególne fali Sayena i Hornena, więc nawet nie musieli się wysilać, wystarczą namierniki. Koniec. W ciągu kilku godzin zostaną zlokalizowani i ujęci. Przed obławą telepatów nie można uciec. Jak dotąd przeprowadzano taką akcję tylko kilka razy. Po raz ostatni – trzy lata temu, w Amsterze. Wyłuskanie wśród miliona mieszkańców stolicy sześciu przywódców Roty zajęło szperaczom cztery godziny. To już nawet nie była obława. Po prostu egzekucja.

Mimo wszystko musiał tam lecieć. Potrzebny był przy zakończeniu obławy jako przedstawiciel Instytutu w Arpanie oraz, przede wszystkim, jako ten, który pierwszy podjął śledztwo i który wespnie się po nim wyżej, niż którykolwiek z jego przełożonych mógł przypuszczać.

Okularnik, który przed chwilą znikł za drzwiami pokoju, pojawił się znowu.

– Proszę wejść, kapitanie.

Zgasił papierosa i nerwowo obciągnął marynarkę, jak kadet wchodzący na egzamin. Skarcił się w duchu za ten gest. No, nic.

Borden czekał na niego w pierwszym apartamencie. Siedział w głębokim fotelu, w kącie skromnie, ale funkcjonalnie urządzonego gabinetu. Tonkai w milczeniu zatrzymał się parę kroków od drzwi, obok solidnego, białego regału.

– Niech pan siada, kapitanie – Borden wskazał gestem fotel po przeciwnej stronie niskiego stołu. Tonkai zapadł w nim miękko. Na stole stała pękata butelka i dwa kieliszki.

– Proszę się napić. Myślę, że należy się to panu po przeżyciach ostatnich godzin. – Borden odłożył trzymany w ręku plik papierów. – Nie, mnie proszę nie nalewać. Lekarze nie pozwalają mi na takie przyjemności. Żałuję. Ale słucham. Warto słuchać fachowców, zgadza się pan ze mną?

– Oczywiście – skinął głową Tonkai, przełykając szlachetny trunek. Nigdy w życiu nie miał w ustach niczego równie znakomitego. Gdyby ktoś wczoraj powiedział mu, że będzie pił z samym Bordenem… Uśmiechnął się w duchu.

– Zainteresowało mnie pańskie wystąpienie na naradzie. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się tam usłyszeć nic ciekawego, nie po to ją zwołano. Potrafił pan wystąpić z własnymi poglądami, no i starał się pan, żeby nie odsunięto pana od najciekawszej części sprawy. U naukowca to pożyteczne cechy. Zapewne nie zamierza pan kończyć kariery jako śledczy?

– Nie, panie senatorze, mam ambicję zająć się pracą naukową. Doświadczenia praktyczne, których zdobycie umożliwia mi praca w wydziale śledczym…

Przerwał mu ruchem dłoni.

– Wiem, wiem. Szkoda czasu. – Uniósł lekko plik wydruków. – Zdążyłem już pana poznać. Wie pan przecież, że zbieramy i przechowujemy wszystkie dane o naszych ludziach. Muszę wiedzieć, kim dysponuję i na co mogę liczyć. Oczywiście, informacje są utrzymywane w tajemnicy, ale mój certyfikat otwiera bank pamięci w każdej centrali.

– Rozumiem i uważam to za słuszne, panie senatorze.

– Tylko że te dane to jeszcze za mało, żeby wyrobić sobie uczciwy sąd o człowieku. Suche fakty, liczby, wyniki testów, informacje o dokonaniach i życiu osobistym. Potrzebuję zdecydowanych i fachowych ludzi, którzy potrafią unieść przeznaczone im zadania. W tej chwili potrzebuję ich bardziej niż kiedykolwiek. Właśnie dlatego jest pan tutaj.