Выбрать главу

Głośnik znów bluznął falą cyfr, urywanych komend i toczonych w jakimś przedziwym żargonie rozmów. Kensicz trzasnął w wyłącznik. Obtarł dłonie z potu. Cały wolant był mokry, aż się świecił. Odetchnął głęboko parę razy. Jeszcze chwila, siedem osiem, dziewięć, dziesięć… no, dobra. Starter. I pomalutku, cholera, wolniutko, ot tak, leci sobie na spacerek. Flajter uniósł się lekko, spod pneumatyków buchnęły na boki kłęby kurzu, przyczesało do ziemi sąsiedni trawnik. Między wieżowce. Boże, niech to się uda, żebym to tylko nie ja nawalił…

Dopiero na czterdziestu metrach zdobył się, by spojrzeć jeszcze raz na trupiobladą, zimną twarz Hornena. Boże, niech to się uda, szeptał, ciągle zaciskając dłonie na wolancie, jakby chciał wycisnąć z niego kropelki wilgoci.

…Senny blask wdzierał się pod zamknięte powieki. Leżąc na miękkim, delikatnym futrze przekręcił się na drugi bok, bezwiednie mierzwiąc dłonią długą sierść, pieszczącą łagodnie jego skórę. Był nagi. Tylko te futra, na których leżał i którymi był okryty. I ciepły dotyk czyjejś dłoni na barku oraz szyi. I trzask płomieni na palenisku.

Przyglądał im się przez chwilę, jak pląsają na kominku. Ale to nie od nich bił ten złoty, ciepły poblask, ta delikatna poświata rozświetlająca potężne ściany komnaty, sklepionej w ostre, wysokie łuki.

Dobrze. Ciepło. I ten dotyk na karku, tuż koło ucha. Teraz niżej, schodzący po ramieniu…

Dotknął czyjejś drobnej dłoni i na ułamek sekundy palce splotły się ze sobą. Odwrócił się od paleniska – sennie, powoli, jakby chciał dać czas oczom na przygotowanie się do przyjęcia tego widoku.

Leżała obok. Nie potrafiłby jej opisać. Nie wolno. Człowiek, którego usta stężały na wieki w jedno ostre słowo „nie”, którego dłonie zrosły się w pięści, nie ma prawa mówić o takich sprawach.

Jej ciało lśniło, od stóp aż po grzywę pobłyskujących złociście, ciemnych włosów ponad lśniącymi jak poranna rosa oczami. Była niby krucha, alabastrowa waza wypełniona miodowozłotym blaskiem, który skapywał płonącymi kroplami na jego ciemne, szorstkie ramiona i tors. Ten blask sączył się przez delikatne, misternie wytoczone kształty ramion, piersi, bioder. Patrzył jej w oczy. Ogarniał wzrokiem ociekające ciepłą, miodową poświatą uda i smukłość wyrzeźbionej w drogocennym, półprzejrzystym kamieniu figury. Ale przede wszystkim oczy. Cudownoczarowne, kipiące ogniem i łagodnością.

Ronię patrzyła na niego w milczeniu, wyciągnięta na miękkim futrze. Jej pełne, wilgotne wargi rozchyliły się jak do pocałunku. Nie musiała mówić. Nie potrzebowali żadnego słowa. Bo to by było tak, jakby ktoś mówił sam do siebie, bo przecież byli jednością, połączeni splecionymi dłońmi. Jednością, na którą nie ma nazwy. Czułość, miłość – to za małe słowa.

Czuł, jak go rozsadza ta fala delikatności, rozlewająca się z wolna po zmęczonym ciele, wzbierająca ku sercu, ku szyi. Poruszył drugą ręką i uniósł ją. Ale to już było jak fałsz, jak zgrzyt, jego ciemna, twarda dłoń wysuwająca się ku tej twarzy, świecącej łagodnie w otaczającym ich mroku.

Wyszeptał jej imię. Tylko dotknąć – przecież nic więcej. Za całe życie, za cały świat, za wszystko czym był i czym mógłby być – jedna chwila dotknięcia jej policzków, gładkich jak księżycowe światło. Jedyna zapłata za wszystkie losy niespełnione, za całą zmarnowaną miłość, jaką nosił w sobie od lat, za całe niespełnienie, jakie mu dano. To dotknienie, to zachwycenie, to uniesienie. Jego dłoń, czarna i twarda jak głaz, zatrzymała się przy jej wargach, o włos. Czuł na palcach jej oddech… Ale to by było zbyt wiele. To cudowne muśnięcie delikatności, księżycowego blasku, to przypominałoby gwałt, jakąś ranę przepotworną, uderzenie anioła żelaznym drągiem. Drgnął – więc już wiedział, że to nie będzie mu dane, że nawet jedno muśnięcie tej cudownej twarzy to o cały wszechświat za wiele, o cały wszechświat niespełnienia, na jaki go skazano. Poczuł, jak po krzemieniu twarzy staczają się łzy. Kryształy soli, żłobiące głębokie bruzdy w kamieniu.

– Już czas, mój panie – szepnęła. Jej głos brzmiał niczym ciepło słońca. Przeniknął przez kamień aż do serca, rozpalił je, rozdmuchał w żar większy od stu gwiazd. Serce miał teraz wielkie. Tym sercem mógłby objąć cały świat i wszystkie światy, jakie ludziom dano, by czynili je sobie poddanymi. Tym sercem mógłby osuszyć łzy i zabliźnić rany wszystkich światów, taki wrzał w nim ogień. I palił się w nim taki ogień, że mógłby rozsadzać czarne głazy i zwalać góry. I mógłby je oddać Jej. Ale ona milczała, miodowozłocista i nieosiągalna. Cofnęła się jakby spłoszona bliskością kamiennej dłoni. Palce zawisły w powietrzu, chwilę tylko jeszcze lśnił na nich blask, który spłynął z jej przesyconej światłem skóry.

– Już czas – powtórzyła, aż ogień wzmógł się i stwardniał w kryształową gwiazdę, zamkniętą w bryle ciała klatką kamiennych żeber. – Zbudź się, mój panie. Czekają na ciebie.

Odpływała, a jemu zdawało się, że to gaśnie słońce.

– Spotkamy się po drugiej stronie – dobiegły jeszcze do niego ciche, ledwie dosłyszalne słowa. – Po drugiej stronie światła.

Powieki opadły ciężko. W mroku świetliste, blade linie wybijały zarysy sklepień i zębate wieże zamczyska. Stał nieruchomo, gdy dopinano mu rzemienie pancerza. Zbroja ciążyła na ramionach.

– Miecz! – zachrypiał, wyciągając rękę.

– My szukali, panie – giermek uwija się dopinając harnasze. – Miecz zaginął. I hełm diabli wzięli. My szukali, panie.

Pięścią w służalczy pysk, na odlew.

– Precz!

– Tam czekają, panie…

– Miecz!

– Zabij tyrana – szeptała, gładząc jego szyję. – Zabij tyrana. Świat czeka na ciebie. Zbaw go.

Pięść zaciska się na drobnej, lekkiej rękojeści szklanego sztyletu. Klinga lśni – zaklęty w krysztale płomień. Zlewano w tę klingę łzy pobitych i wdeptanych w ziemię. Palące łzy.

– Miecz zaginął, panie… i hełm diabli wzięli… my szukali.

Palące łzy. Gorzkie łzy. Łzy bezsilne.

– Weź ten sztylet, panie, by wbić go w pierś tyrana.

CHÓR

Niech ten sztylet silne ramię Wbije w piersi i załamie!

Z ciemności w blask – w dół po kręconych schodach. Brama otwarta. Krok za krokiem, w dół po wąskich stopniach. Wzorzysta, kamienna posadzka pozostała ponad głową. Z mroku podziemi niesie się szelest werbli

Ktoś ty?

Winkielried!

GŁOS Z MROKU

HORNEN

Światło bije z podziemi, sklepi się w blasku krypty – na truchłach królewskich skrzy się złoto. Zza grobów wstają spiskowi, maski na twarzach, dłonie zaciśnięte w pięści – cisną się wkoło. Werble grają cicho.

SCENA ŚPIEWANA

CHÓR SPISKOWYCH

Oto nadchodzi zbawca – ten co sztylet wrazi w serce czarne – strąci tyrana z tronu i lud swój wyzwoli z ucisku!

PREZES

Ciebie zbawco lud czekał wieki całe! Potargaj pęta, zerwij kajdany! Niech błyśnie jutrznia swobody – my za tobą pójdziemy.

CHÓR SPISKOWYCH

My za tobą pójdziemy – duchem cię swoim natchniem!

HORNEN

Dajcie mi miecz!

CHÓR SPISKOWYCH Będziesz nieśmiertelność mieć!

werble, werble grają cicho

CHÓR SPISKOWYCH

Na bój, nędzarzu, na bój – do walki stawaj śmiało! W serce tyrana sztylet wraź! Lud swój wyzwól z ucisku!

HORNEN

Dajcie mi miecz! Niech stanę z przyłbicą wzniesioną, a wróg przede mną.