Hornen płynął pomiędzy tymi murami. Zrozumiał teraz. Z jarzących się w ciemności linii powstawał obraz, który wyświetlał kiedyś w Trumnie Sayen na przenośnym holoekranie. Ale wtedy pokazywał im tylko wycinki, powiększenia, tłumacząc każdemu jego zadanie. Teraz Hornen znalazł się w samym środku projekcji, wybierał sam to, co chciał zobaczyć. Tak, tu, w nadświecie, nic nie ginęło.
Migotliwy ognik przelatywał teraz po kondygnacjach budynku, znacząc utkanymi z poświaty sylwetkami prawdopodobne rozstawienie ochroniarzy. Gdzieś w połowie wysokości budynku wykwitł krwistoczerwony punkt – cel zamachu. Iskra znikła na moment, by pojawić się poza budynkiem, pod estakadą, szkicując flajter Sayena. Po chwili dorysowała gdzieś daleko, na skraju miasta, Hornena. Postać Kensicza lśniła już przy ocembrowaniu włazu.
Ognisty pisak rozpłynął się. Świetlny obraz drgnął i ożył. Ochroniarze zaczęli poruszać się po swoich kwadratach, Kensicz znikł, flajter Sayena uniósł się i powoli zaczął zakreślać szerokie koło, którego centrum stanowił budynek.
Zadanie swoje i Kensicza znał Hornen z Trumny. Przepłynął pomiędzy filarami szos ku sunącemu wolno flajterowi i wniknął do jego wnętrza, ku pochylonej nad pulpitami sylwetce Sayena. Przyglądał się jej uważnie.
Kensiczowi wydawało się, że usłyszał obok siebie głębokie westchnienie. Obrócił się zaskoczony. Ale Hornen nadal leżał sztywny, nieruchomy i zimny jak trup. Dotknął dla pewności jego twarzy, wyrzeźbionej w lodzie. Zdawało mu się. To z nerwów. Panuj nad sobą, człowiek, kurde, panuj nad sobą.
Oparł dłonie o tablicę sterowniczą, wbijając niewidzący wzrok w migające pod nim zielono-rude łachy plantacji. Chciał, żeby to już nadeszło. Jak najszybciej. Flajter wył wściekle, gnając na maksymalnych obrotach, aż wewnętrzne pokrywy silnika wibrowały delikatnie.
Sztywnym, nerwowym ruchem wyciągnął z kieszeni papierosa.
Rozdział 21
„Obiekt utrzymuje stałą trajektorię lotu, zbliżoną parametrycznie do notowań podczas rejestracji w latach poprzednich. W przeciwieństwie jednak do dotychczasowych wypadków, dokonał przed sześcioma godzinami znacznego zwiększenia prędkości i ustabilizował się na orbicie stacjonarnej nad stolicą czwartej strefy…”
gen. Met Warnoff – raport hz55/D ŚCISŁE TAJNE – do rąk własnych generała Draviego
Barczysty, opalony mężczyzna o nieporuszonej twarzy jeszcze raz przeszukał z wprawą kieszenie Sayena i odsunął się pod ścianę, wskazując bez słowa drogę. W jego ruchach wyczuwało się sprawność zawodowca. Sayen słyszał o nich kiedyś, o tej nieformalnej ochronie moralistów, tworzonej z bezrobotnych po zdławieniu Roty, fajterów. Nie miał dotąd okazji się z nimi spotkać. A teraz nie miał czasu, żeby się im przyglądać. Naliczył trzech, ale na pewno było ich więcej. Znali się na swojej robocie.
Wprowadzono go do niedużego, mrocznego pokoju. Bielone ściany, proste meble z czarnego drzewa. Wielki krzyż naprzeciw drzwi. I jeszcze czarne listwy okalające posadzkę. Jakby zabrakło innych barw oprócz bieli i czerni. Siedzący w głębokim fotelu człowiek o zżółkłej, pooranej twarzy także odziany był na czarno, nawet zawieszony na jego szyi szkaplerz wykonany został z inkrustowanego srebrem czarnego drewna. Tylko szeroki, fioletowy pas odcinał się od sutanny.
Obok niego siedział na drewnianej ławie mężczyzna w ciemnoszarym, nieco sfatygowanym garniturze. Skronie przyprószyła mu siwizna, na twarzy zalęgły się pierwsze zmarszczki, ale wbity w Sayena badawczy wzrok nie był wzrokiem człowieka starego.
Na zdjęciach, które Sayen oglądał w kartotece Instytutu, człowiek ten miał jeszcze krótką, szczeciniastą brodę i kruczoczarną czuprynę. Ale zdjęcia pochodziły sprzed czterech lat, kiedy Ivar Horthy był jednym z doradców kierownictwa Roty. Obecnie jako działacz „opozycji moralnej” przeszedł pod kompetencje wydziału prewencji, a do ich akt Sayen nie miał dostępu.
Zatrzymał się kilka kroków przed nimi i zastygł w bezruchu, wyprostowany jak struna, z rękami splecionymi na piersi. Dopiero gdy wprowadzający go kleryk opuścił pokój, zamykając za sobą masywne drzwi, skłonił lekko głowę.
– Witam, Eminencjo. Cieszę się, że moja prośba została potraktowana poważnie. Przychodzę z bardzo ważnymi sprawami i nie liczę na nic więcej ponad to, że zostanę wysłuchany. Wierzę, iż Eminencja nie uzna tej rozmowy za marnowanie czasu.
– Każdy zostanie wysłuchany – głos kardynała był niski i miękki. Mówił powoli i cicho, ale wyraźnie, zrozumienie go nie sprawiało najmniejszych trudności. – Pan Horthy jest jednym z moich doradców. Nie mam przed nim tajemnic.
Sayen skinął tylko głową na znak, że zgadza się na jego obecność.
– A kim pan jest? – zapytał Horthy, wciąż wpatrując się w Sayena przenikliwym wzrokiem.
– Moje nazwisko jest już Eminencji znane. Mogę o sobie powiedzieć tyle, że jestem graczem. Postanowiłem włączyć się do rozgrywki o Tereę, w której ostatnią partię prowadzili przyjaciele i współpracownicy pana Horthy'ego. Niestety, przegrali. Starałem się nie powtarzać ich błędów. A jednym z takich błędów – opuścił ręce, zatykając kciuki za pas – okazało się niedocenienie perfekcji, do jakiej doprowadził Instytut inwigilację środowisk opozycyjnych. Bezpieczniacy dowiadują się błyskawicznie o każdym słowie, które tu pada. W swojej działalności oparłem się na bardzo wąskiej grupie stuprocentowo pewnych ludzi, nie powiązanych z Rotą ani moralistami, pozostających poza polem rutynowej obserwacji Instytutu. Nie mogłem skontaktować się z Eminencją wcześniej, Instytut nie powinien się o mnie dowiedzieć przed czasem. Wiem, że to, co mam do powiedzenia będzie zaskakujące i zabrzmi nieprawdopodobnie. Nie oczekuję natychmiastowej odpowiedzi. Że mówię prawdę i że można mnie traktować poważnie, dowiodą pewne fakty, o których dowiecie się w najbliższym czasie.
– Niech pan mówi – powiedział Horthy.
– Sytuacja na Terei dojrzewa do zasadniczych zmian. Katastrofa ekologiczna stała się faktem. Po raz kolejny pojawił się statek Federacji. Większość ludzi nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że za dwa, trzy tygodnie rozpocznie się głód. A głód to jedyne, co może poruszyć ludność kolonii. Człowiekowi można zabrać wolność, można odebrać mu głos i prawa, przyzwyczai się do tego. Ale kiedy zabierze mu się miskę, szybko przypomni sobie, że ma jeszcze pięści.
– Wiemy o tym od dawna. Staramy się ze wszystkich sił powstrzymać ludzi przed nierozsądnym działaniem. Bo chyba zgodzi się pan, że taki wybuch nie przyniesie nic poza nowymi ofiarami i zaostrzeniem sytuacji.
– Nie. Nie zgodzę się, panie Horthy. Przede wszystkim, nikt nie jest w stanie powstrzymać eksplozji. Próbując utrzymać spokój marnujecie czas i tracicie autorytet. A po drugie, katastrofa ekologiczna jest niepowtarzalną szansą. Trzeba zrobić wszystko, aby na przesileniu nie skorzystały dotychczasowe władze.
Sayen przerwał na chwilę. Machinalnie zaczął przechadzać się powoli po pokoju.
– Instytut wymodelował starannie rozwój wypadków. Zamierza sprowokować wybuch już teraz, zanim napięcie społeczne wzrośnie do stopnia uniemożliwiającego im zapanowanie nad sytuacją. Są w stanie to zrobić, i jeśli to właśnie Instytut uzyska decydujący wpływ na postępowanie władz w najbliższych tygodniach, stanie się, jak mówi pan Horthy. Ale na razie władza spoczywa w rękach speców i senatorów. Ci nie są zdolni do szybkiego i energicznego działania, do śmiałych decyzji. Będą do ostatniej chwili udawać, że jest tak, jak głosi oficjalna propaganda i będą liczyć na cud. Wtedy eksplozja może okazać się na tyle silna, że rozsadzi dotychczasowe struktury i naruszy fundamenty systemu. Wniosek jaki z tego wynika wydaje mi się oczywisty: trzeba uniemożliwić socjonikom przejęcie kontroli nad systemem. Spowodować zamieszanie na samym szczycie władzy, tak, aby w chwili, kiedy wszyscy lokalni aparatczycy będą się rozpaczliwie oglądać na polecenia z góry, zabrakło tam kogokolwiek, kto mógłby rozsądne polecenia wydać. Trzeba to zrobić za wszelką cenę. I właśnie to jest celem moim i moich ludzi.