Выбрать главу

– Zbunkrowali się, dranie – skrzywił się grubas.

– Myśli pan, że zrezygnowali?

– Niewykluczone. Namierzyliśmy trzy razy Hornena na linii około trzystu metrów. To by się zgadzało, jeśli wziąć pod uwagę ekranowanie budynków. Wymodelowaliśmy cztery możliwości. Albo posuwał się rollerem Czterdziestą Drugą ulicą – grubas wskazał palcem na wijącą się czteropasmówkę – albo pieszo szesnastą estakadą w kierunku Placu Secesji. Mniej prawdopodobne warianty to tak – nachylił się nad projekcją, żeby wskazać palcem przypuszczalną trasę zamachowca – albo tak. Sprawdzimy.

– Panie majorze, gotowe. Wygrzebaliśmy to z rejestrów miasta.

Przy grubasie stanął chudy, jeszcze młody nieszczęśnik w rozpiętej koszuli i poluzowanym krawacie. W rękach trzymał plik wydruków.

– Wprowadź na komputer, niech wyliczy prawdopodobieństwo każdego z punktów. Zacznij od topu. Karawas, Bejnis – grubas wezwał do siebie jeszcze dwóch następnych. Tonkai spojrzał mu przez ramię. Był to, zdaje się, wyciąg z archiwów miasta zawierający dokładne dane o wszystkich punktach w przeszukiwanych sektorach, które spełniały warunki dla pełnego wytłumienia fali poszukiwanych. O ile Tonkai dobrze pamiętał szkolenie sprzed roku, trzymali się ściśle instrukcji 2/79/FT.

– …połowę sił trzeba ściągnąć na linie D, N, 4 i 49 – perorował grubas. – Resztę szperaczy wyładować z flajterów do przeczesywania sektorów, z lekkim sprzętem. Ilu masz ludzi?

Mężczyzna nazwany Karawasem zastanawiał się chwilę.

– Z mundurowymi i całym takim tałatajstwem pięciuset czterdziestu. Ale mogę jeszcze coś ściągnąć od brygady specjalnej. Przywieźli ze sobą pluton bobasów.

– Po cholerę?

– Tak, na wszelki wypadek. Zawsze ich wożą.

– Kurwa, żadnych bobasów! Łby im pourywam, jak pokażą któregoś na mieście! Wystarczy tylko trzymać boki kwadratu, podeślij tam jeszcze parę wozów.

– Szefie, mundurowi strasznie skarżą się na tę kolumnę żandarmerii przy Terminalu. Podobno rozwalili się na całym placu z ciężkim sprzętem i robią im tam straszny młyn.

– A co nam do tego? Niech się skarżą dowództwu bazy. Jeszcze coś? Tylko krótko.

– Kanały.

– Co?

– Kazał szef krótko. Kanały odpływowe z tego sektora.

– Myślicie, że będą się babrać w gównach?

– Czemu nie? Na ich miejscu, gdybym wyczuł, że mnie namierzają, spróbowałbym wiać ściekami. Wytłumienie pełne, a wyjście z kolektora jest poza barierą, stamtąd mogliby dać wióra w plantacje.

– Bez sensu. Przedłużyliby tylko sprawę o kilka dni.

– Mogą się tego chwycić, niewiele ryzykują. Ja na wszelki wypadek zablokowałbym wyjścia.

– Wyślij parę wozów – zakomenderował grubas po chwili namysłu.

Tonkai w zamyśleniu obserwował projekcję miasta. Nie czuł się tutaj potrzebny.

– Kiedy zaczniecie przeszukiwać sektory? – zapytał.

– Jak obława się zamknie. Na wszelki wypadek.

– Przelecę się trochę nad miastem. Jakby co, macie moją falę.

Grubas wzruszył tylko ramionami i wrócił do swoich zajęć. Najprawdopodobniej po kilku sekundach zapomniał o istnieniu Tonkaia. Dla niego stanowił on zupełnie zbędny ozdobnik w całej akcji.

Wrócił do windy, tym razem obeszło się bez ciągłego wyciągania żetonu i pakowania go w czytniki strażników. Patrzcie, nawet bobasów przywieźli. Tonkai myślał, że już z nich zrezygnowano. Od czasu, kiedy nad Instytutami postawiono Bordena, przestało się na ten temat mówić. Teoria wzmocnień zakładała działania delikatne i precyzyjne – „wycinać tylko miejsca chore, nie naruszając zdrowej tkanki”, jak to sformułował Borden w swojej wiekopomnej pracy. Dokładnie odwrotnie niż nakazywała doktryna dezalternacji społecznej. No cóż, czasy się zmieniły. Ale to wcale nie znaczyło, żeby definitywnie zrezygnować z tych poprzerastanych mięśniaków, równających z glebą wszystko, co się znalazło na ich drodze. Bobasy – dobra nazwa. Byli niemal identyczni, ogromni, z wielkimi głowami, cieknącą po brodach śliną i głupkowatym wyrazem twarzy rozdętego do monstrualnych rozmiarów niemowlaka. Podobno to jakaś skaza genetyczna, efekt kosmicznej podróży odbijający się w następnych pokoleniach. Wystarczyło tylko wszczepić takiemu debilowi kilka elektrod i przeszkolić go przez parę miesięcy. Mózg dziecka jest wystarczająco zmyślny, by pamiętać, że to co mówi kapral, jest święte. Tonkai tylko raz widział bobasów w akcji. Przy jednej trzeciej pobudzenia rozwalali plastikowe figury na poligonie jak skorupy jajek, rycząc wściekle i tłukąc wielkimi jak bochny łapami we wszystko, co się nawinęło. Ośmiu takich, w pancerzach, hełmach, z twarzami zasłoniętymi czarnym plexonem, czyściło średniej szerokości ulicę w parę minut.

Pewnie, dlaczego miano by z nich rezygnować? Teoria teorią, wzmocnienia wzmocnieniami, a nigdy nie wiadomo, czy nie trzeba będzie sobie poradzić z tłumem. Czyżby spodziewali się w Hynien jakichś zamieszek podczas wizyty Ouentina? Zupełnie nieprawdopodobne.

Oczywiście, chłopcy rozpełzli się po lądowisku. Otaczali pancerkę wianuszkiem, paląc papierosy.

– Harte i… – zapomniał, jak nazywał się ten nowy telp, przysłany za Wodena. – I ty – pokazał palcem. – Lecimy. Reszta siedzieć tutaj, czekać, aż wrócimy.

Władowali się do pancerki.

– Przygotujcie peleng do emisji – rzucił przez grodź, gdy oderwali się od ziemi. – Na fali Sayena Meta. Parametry macie na dysku.

Zabrali się posłusznie do roboty, patrząc na niego spode łba. Nic nie rozumieli. I nie musieli rozumieć.

Gdzie on może siedzieć? Przepatrywał uważnie przesuwające się pomiędzy jego stopami dachy oraz okna standardowych ośmiopiętrowców. Raczej nie na powierzchni, wtedy już by ich wykryli. I nie w podziemiach kolejki stropy, zbyt lekkie, o ażurowej konstrukcji, nie ukryłyby gościa z klasą A przed pelengiem. Może faktycznie kanały? Nie sądził. Nie zgadzało mu się to z obrazem Sayena, jaki wyłaniał się z jego dotychczasowych poczynań. Nie, ten cwaniak, który tak ich wykołował w Trumnie, na pewno nie uciekałby teraz jak szczur, nawet jeśli wie, że już został wykryty. Na pewno przygotował się na taki rozwój wydarzeń. Siedzi w jakiejś starannie wybranej kryjówce, czekając, aż sytuacja się uspokoi. No, ale nie może być takiej kryjówki, która powstrzymałaby kierunkową emisję, dwa razy bardziej przenikliwą od zwykłych promieni pelengu.

– Pełna moc – rzucił przez ramię.

– Pełna?

– Mówię.

– Co mam nadawać?

– Nic. Ja wejdę. Wy na razie siedźcie cicho.

Podali mu z tyłu obręcz. Trzymał ją chwilę na kolanach, usiłując się skupić. Trafi go. Musi go trafić. Przy maksymalnej emisji Sayen wyczuje go nawet w kanale, ledwo, ledwo, ale wyczuje. Ma A klasę. Wyczują się.

– Teraz tak – odwrócił się do szofera. – Zaczynamy od Placu Secesji. Stajesz na piętnastu metrach, dokładnie nad pomnikiem. Na mój znak zaczniesz krążyć dookoła niego, w spiralę. Po każdym skręcie o trzydzieści metrów dalej.

– Przeciąża pan generator – powiedział spokojnie szofer. – Strzelą mi bezpieczniki.

– Leć na minimum mocy, to nie strzelą. Wy uważajcie na sygnalizator kontaktu. Jeśli spróbuje odpowiedzieć, stopujemy natychmiast. Kiedy podniosę lewą rękę, także. Jasne?

Nie odpowiedzieli. Po chwili flajter zawisł nad pomnikiem.

Tonkai przez chwilę patrzył przez panoramiczną szybę wpasowaną w podłogę. Pomnik wyglądał z góry jak blaszany paw. Drobne figurki, przemykające po ulicach. Niektóre zadzierały głowy, ale większość już się dziś zdążyła napatrzeć na nisko latające flajtery. Zafundowali im niezłe widowisko. Ależ musieli się tam głowić na dole, co to się wyrabia. Będzie burza, bezpieczniaki nisko latają – zaśmiał się sam do siebie, rad ze swojego poczucia humoru.