Выбрать главу

– Pomyśl, może znajdziesz czas na myślenie.

– Blom, nie przeciągaj struny. Naprawdę w każdej chwili mogę cię poddać przepisowemu przesłuchaniu.

Najwyżej nie zasiądziesz na ławie oskarżonych. Powiemy w holo, ja wiem, że popełniłeś samobójstwo, spostrzegłszy fiasko swoich knowań. Sayen? Nie wtajemniczałem go w szczegóły, ale to zdolny chłopak. Mógł się sam domyślić, powiedziałem mu wystarczająco dużo. Może i zrobiłem błąd, stawiając na niego. Nawiasem mówiąc, mylisz się sądząc, że sprawiłeś mi przykrość. Ja nie ulegam atawizmom. Liczyłem na niego, fakt, miał zadatki na świetnego władcę Terei. Ale skoro nie spełnił oczekiwań, trudno. A pokrewieństwo między nami nigdy nie miało znaczenia. No, więc?

– Wyżej, kurduplu. To sam Ouentin. Jeszcze nie zgłupiał na starość. Widocznie nie ufał bez reszty swojemu osobistemu doradcy. Rozmawiałem z nim regularnie, co tydzień. Opowiadał o twoich planach, radził się… więc nie wiedziałeś? Masz jednak kiepski wywiad. To musi być dla ciebie bardzo przykre, kurduplu.

Borden wiedział dobrze, że Blom mówi prawdę. Na wbudowany w ścianę kabiny wskaźnik detektora kłamstwa spojrzał tylko odruchowo.

– Więc to tak… Świetnie, Blom – uśmiechnął się szeroko. – Nie zawiodłem się na tobie.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Liczyłem, że będę umiał przewidzieć twoje reakcje. Zastanawiałem się nad najlepiej do ciebie pasującą formą przesłuchania. Yerital, wyciemnienie, bioprądy, no, sam wiesz, Instytut dopracował się mnóstwa skutecznych metod. W końcu uznałem, że najlepiej będzie, jeśli porozmawiam z tobą sam na sam, wystarczyło cię tylko trochę podenerwować. Przypuszczałem, że jeśli jeszcze chowasz coś w rękawie, na pewno się tym pochwalisz, żeby mieć przynajmniej jedną, malutką chwilę triumfu. I zgadłem.

Blom patrzył ponad jego głową, na zbieg linii sufitu.

– Znudziłeś mi się, kurduplu. Skończmy tę rozmowę.

– To ja decyduję, kiedy ją skończyć. Ale jak chcesz.

Podszedł do pulpitu i wyciszył kabinę. Nie lubił hałasu. Potem wcisnął taster kajdanek. Na małym natężeniu, żeby nie zrobić mu krzywdy. Trzymał przycisk przez kilka sekund, obserwując, jak w absolutnej ciszy Blom spada ze stołka i wije się na podłodze. Odczekał chwilę, nim znowu włączył fonię.

– To taki malutki atawizm. Możesz go wiązać z Sayenem. Do zobaczenia, Blom. Opuścił pokój.

– Zabrać go. I pilnować jak najstaranniej.

– Tak jest, panie senatorze.

Skinął na swojego sekretarza i nie czekając, aż gwardziści wyprowadzą Bloma, ruszył do windy.

– Jest coś z Hynien?

– Jeszcze nie.

Weszli do pokoju. Borden odczekał chwilę, aż jego sekretarz zamknie drzwi.

– Jest parę spraw do zrobienia, Dermot – zaczął senator. – Po pierwsze, odwołać gwardię z Hynien. Na pół godziny przed wizytą mają zwijać się do bazy.

– Nie rozumiem, senatorze – na twarzy okularnika pojawiła się pionowa zmarszczka pomiędzy oczami. – Przecież spodziewaliśmy się buntu w garnizonie Hynien.

– Ale już się nie spodziewamy. Uważam, że zwykła ochrona w zupełności wystarczy. Zresztą widzisz, Dermot, nasz prezydent trochę się już zestarzał. To wpływa ujemnie na jego działalność. No i nie jest nam w sumie taki niezbędny.

Sekretarz pochylił głowę, zmarszczka pomiędzy jego brwiami pogłębiła się.

– Za godzinę zaczniemy się stąd zabierać z powrotem do piątki. Przygotuj wszystko. I jeszcze jedno – skontaktuj się z Instytutem w drugiej strefie. Niech się już zabiorą do roboty. Najwyższy czas. Nadzwyczajne posiedzenie Rady Specjalistów planuję na jutrzejszą noc, chcę mieć do tego czasu coś gotowego.

– Tak, panie senatorze.

– W porządku – Borden spojrzał na zegarek i podniósł się, podchodząc do drzwi następnego pokoju. – Możecie mnie obudzić w wypadku ujęcia Sayena Meta. I tylko wtedy. Zabierz teraz chłopców z korytarza albo każ im siedzieć cicho.

Sekretarz skinął głową. Borden nie musiał nic mówić. O tej porze zawsze ucinał sobie drzemkę i nie znosił, kiedy mu w niej przeszkadzano. Godzina snu w ciągu dnia była mu niezbędna, żeby zachować świeżość umysłu. Wszyscy najbliżsi współpracownicy doskonale znali ten jego obyczaj, nie zmieniany od wielu lat.

Rozdział 24

„Zleca się komórkom wykonawczym opracowanie listy żądań, które zgłoszone być mogą przez zrewoltowane grupy w II Strefie Tcrei oraz przedstawienie ich właściwym zespołom specjalistycznym do zaopiniowania. Zgodnie z analizowanymi przez nas uwarunkowaniami, około 30% powyższych powinno zostać zaspokojone”.

(zapis z rejestracji wewnętrznej Centralnego Instytutu Rozwoju Społeczeństwa – ŚCIŚLE TAJNE)

Na drodze do Arpanu wyznaczyli sobie trzy punkty kontrolne, leżące dokładnie na kursie flajtera. Nad pierwszym – zaporą na rzece Misuriwe – przelecieli o siedem sekund za wcześnie. Hornen wprowadził do komputera pokładowego konieczne poprawki i nad szarym, długim pawilonem półautomatycznej kopalni przemknęli już zgodnie z planem, co do sekundy. Teraz powoli rósł przed nimi na horyzoncie przysadzisty budynek jakichś zakładów przetwórczych, ulokowanych na styku czterech ogromnych plantacji. Gdy gmach przesunął się pod brzuchem maszyny, Hornen dostrzegł na dziedzińcu malutką z tej wysokości sylwetkę człowieka. A może szedł tam tylko jakiś odziedziczony po Federacji, człekokształtny robot? Używano ich jeszcze czasem na plantacjach. Rzadko, bo wszelkie automatyzowanie produkcji już dawno definitywnie przestało się opłacać. Ludzie okazali się tańsi, nawet jeśli brać pod uwagę koszty kaptowania zaprzedanych specom skurwieli – bo przecież nikogo poza absolwentami swoich szkółek nie mogli posyłać na odpowiedzialne placówki w węzłowych punktach frontu produkcji.

– Czy tu w ogóle nie ma żadnych ludzi? – zastanawiał się na głos Kensicz, wpatrując się w poblask słońca, który wędrował równolegle do nich po lśniącej szynie pneumatycznej kolejki – Nie wiem, jak to właściwie jest, poza miastami. Przecież ktoś tu musi żyć?

– Są. Głównie nadzór techniczny, czasami podsyłają im zeków do łatania dziur. Nieciekawe towarzystwo. Nadzór składa się z zaufanych osób.

– Ciekawe, ilu ich jest? Tak w ogóle, ilu oni mają takich naprawdę swoich, niezastraszonych?

Hornen nie odpowiadał. Szli dobrym kursem, z prawidłową szybkością. Za dziesięć minut przekroczą na jednej trzeciej ciągu granicę Arpanu. Trzy minuty potem Hornen posadzi flajter pod koniczynką południowej przelotówki i estakady numer sześćdziesiąt siedem. Sayen dotrze w tym czasie na swój punkt.

W każdym razie powinien. Musi.

– Coś nie tak?

– Nie przeszkadzaj – mruknął Hornen, manipulując przy wzmacniaczu. Zgodnie z planem, Sayen powinien odezwać się do niego już przed dwoma minutami. Tymczasem nie wyczuwał go zupełnie. Nie wiedział, jak to rozumieć.

Sceny z dziwnego snu, z którego obudził się przed dwoma godzinami wracały uparcie, potęgując zamęt w jego głowie. Jakieś oderwane słowa, mgliste, niezrozumiałe obrazy… starał się je odpędzić podczas kilkudziesięciu minut spędzonych w tylnym przedziale flajtera, przy trenażerze. Tym bardziej rugował je ze świadomości teraz, gdy odzyskawszy sprawność mięśni i umysłu, przejął stery.

Kensicz siedział nieruchomo, zamyślony, z tym swoim nieprzytomnym, nie widzącym wzrokiem.

Powietrze gwizdało w uchylonym fletnerze. Otworzył skrytkę pod pulpitem i podłączył przewody wzmacniacza do amtexu. Trudno nazwać taki nastrój. On sam nie miał głowy, by szukać nazw dla własnych doznań. Normalne rozbieganie myśli, nerwowość, jak przed każdą robotą, nawet przed głupim rzuceniem flesza. Czuł jednak coś, czego dotąd nie znał. Jakiś nieokreślony lęk, dziwny niepokój wywołany tymi mglistymi, bladymi wspomnieniami sennych rojeń, które uparcie odsuwał od siebie, starał się o nich nie pamiętać. Milczenie Sayena potęgowało jeszcze ten niepokój. Plan się rypał. Kurwa, porządnemu fajterowi nic się nie ma prawa rypać.