Выбрать главу

– Hornen? Co jest? – Kensicz, stojąc już między fotelami, podniósł go za ramiona i oparł na fotelu, miękkiego w przegubach, bezwładnego jak worek trocin. Przed oczami mignął mu punktowiec przepływający obok prawej burty.

Przymknął powieki, oddychając -głęboko. Teraz dopiero to do niego dotarło. Treść tego potwornego impulsu, strzału myśli wyrzuconego z konającego ciała. Poczuł zimny pot na czole i plecach.

Boże. To niemożliwe.

Niech to się okaże nieprawdą.

– Hornen? Coś nie tak?

Podniósł wzrok na ściągniętą, skupioną twarz Kensicza. Mięsień na szyi drgał mu ledwo dostrzegalnie, w oczach czaiło się przerażenie. Hornen znał to. Maksymalne naprężenie wszystkich nerwów, napompowanie adrenaliną po uszy. W takim stanie człowiek może zrobić wszystko.

– Sayen – szepnął, z trudem poruszając wargami.

– Co, Sayen? Mów żesz, do kurwy nędzy! Co jest?

– Nic… – opanował się. – Spiął mi się wzmacniacz, strzeliło po obwodach. Źle podłączyłem. To z nerwów…

Kensicz patrzył przez chwilę, jakby nie wierzył. W końcu opadł powoli na fotel, wypuszczając z ulgą powietrze z płuc.

– Ale żeś mnie… nastraszył – wyraźnie starał się opanować drżenie rąk. O nie, gówniarzu, ty jesteś za świeży w tej branży. Zesrałbyś się ze strachu, a ty musisz zrobić, co ci przeznaczone. – Wyczułeś go przynajmniej?

Skinął głową. Na oko – kamień, lód, zimna stal. Jesteś fajterem, Hornen, dobrym fajterem. Nie zawiedziesz.

– Nie zdążyłem nic powiedzieć, bo od razu kopnęło mnie sprzężenie – powiedział spokojnie. – Ale wyczuliśmy się. Jest. Czeka na nas.

Gładko poszło. Widzisz, Hornen, czasem jednak trzeba kogoś okłamać, nawet człowieka, który robi z tobą. Niech ci to Bozia wybaczy.

– Skup się. Dolatujemy.

Oparł mokre od potu dłonie na krawędzi pulpitu. Poczuł coś lepkiego na wargach, starł wierzchem dłoni. Krew. Z nosa. Dziwne. Przecież uderzył w tablicę czołem. Nieważne.

Flajter zwalniał, schodząc pomiędzy estakadami w dół. Aż się nie chciało wierzyć w ten spokój, jaki panował dokoła. Rzędy rollerów, ludzie przechadzają się, gadają, gestykulują, słoneczko świeci jak gdyby nigdy nic.

– Hornen…

Obejrzał się na Kensicza. Siedział z przymkniętymi oczami, z brodą opartą na dłoniach, złożonych jak do modlitwy.

– Masz pewnie więcej doświadczenia ode mnie w takich sprawach, pewnie to dla ciebie nic nowego… Ale ja jestem świeży, wiesz. Może ona już mi siedzi na karku.

– Jaka ona? – zapytał powściągając podświadomą irytację.

– No wiesz, może to… już. Nie wiem, co się mówi w takich chwilach. Ach, o to mu chodzi.

– Nic się nie mówi. Szkoda gadania.

Trzy metry do ziemi. Dwa. Obłok kurzu, wzbity ciągiem dolnych dysz.

Boi się, gówniarz. Kto by się nie bał? Szkoda, że nie zdążyłeś się z nim zaprzyjaźnić, Hornen, pogadać – tak szczerze, o wszystkim, tak jak warto czasem w życiu pogadać. Tak jak chciałeś pogadać ze Szregim – wzdrygnął się na myśl o nim. Tak już jest w konspirze. Nie ma na takie sprawy czasu, nim kogo poznasz, już ci znika z horyzontu. Pędzisz, wilku, na złamanie karku, świat tylko miga ci w oczach. I nie wolno ci się zatrzymać, bo to śmierć.

Metr. Pół metra. Kensicz zgarnął lewą ręką miotacz, unosząc go na wysokość piersi, prawą otworzył drzwi. Tuman kurzu zawirował po kabinie, zazgrzytał w zębach.

Stęknęły amortyzatory.

– Powodzenia, poeto. Zobaczymy się jeszcze – zdążył zawołać za Kensiczem i klepnąć go na rozpęd w plecy. Chłopak wyskoczył z flajtera jak sprężyna i kilkoma susami dobiegł do potężnego, prostopadłościennego filaru, przy którym stał pojazd. Zatrzymał się przy wpuszczonych w beton szarych, stalowych drzwiczkach.

Hornen, trzymając broń w pogotowiu, omiótł jeszcze raz wzrokiem ulicę. Cisza, spokój, żadnego zaplątanego przypadkiem bezpieczniaka albo, co gorsza, przypadkowego przechodnia. Bogu dzięki.

W ręku Kensicza zalśnił na chwilę plazmowy nóż. Trzy dotknięcia do stalowej framugi, trzykrotny snop iskier w miejscu, gdzie znajdowały się rygle pokrywy. Drzwi odskoczyły. Wskoczył w ciemny otwór i zatrzasnął je za sobą. Nie obejrzał się.

Głęboki oddech. Sięgnął dłonią do dźwigni przy pulpicie. Mimo wszystko jeszcze nie wierzył. Trudno, fajterze, nie możesz już trzymać się kurczowo planu. Jeśli to prawda, musisz zastąpić Sayena. Czy umiesz, czy nie. Nikogo lepszego nie ma w pobliżu.

I wtedy właśnie, gdy podrywał flajter, stanęły mu przed oczami obrazy z jego dziwnego snu. Jakby czekały właśnie na tę chwilę. Jakby po to były, by przypomniał je sobie i zrozumiał właśnie teraz.

Miał wrażenie, że zaczyna rozumieć.

Podniósł flajter i łagodnym, szerokim łukiem okrążył budynek Instytutu, trzymając się odeń w sporej odległości, żeby nie wzbudzać podejrzeń ochroniarzy. Kątem oka rejestrował pojedyncze patrole gwardzistów i mundurowych, drepczące po wylotach estakad i krawędziach okalających wysoką na kilkadziesiąt metrów betonową koniczynkę parkingu.

Zostawił Instytut po prawej stronie, przeszedł nad przelotówką, zapełnioną prywatnymi i służbowymi rollerami. Na parkingu stały gwardyjskie pancerki. Przeskoczył jeszcze nad szeroką estakadą i pognał ku krawędzi miasta. Po kilku minutach usiadł miękko koło zielonego flajtera. Rzut oka na zegarek.

Flajter stał na niewielkim betonowym placyku, pod ograniczającą go z boku ścianą podstacji, mieszczącej automatykę kolejki podziemnej. Dokładnie na granicy miasta, tuż za blokadą. Barwą nie różnił się od wozów naprawczych trakcji, które często dokonywały postojów w tym miejscu, a stojąc na złożonych wspornikach wyglądał z daleka jak zwykły, półciężarowy roller. Nie rzucał się w oczy. Wzbity przy lądowaniu kurz opadł szarą warstwą na drzwi i przyciemnione szyby.

Widać było, że lądowanie przeprowadził komputer. Zabezpieczenie uniemożliwiało automatyczne prowadzenie w granicach aglomeracji. Jeżeli przed blokadą kierowca nie przejął sterów, komputer automatycznie sadzał flajter i wyłączał silnik.

Hornen przez chwilę mocował się z zamkiem drzwiczek po stronie kierowcy. Zablokowane. Wyciągnął kluczyki swego wozu, ale nie pasowały. Nie przewidział tego.

Pancerną szybę dałoby się wywalić tylko strzałem z miotacza, ale to musiałoby zwrócić czyjąś uwagę. Kątem oka dostrzegł o kilkadziesiąt kroków, po przeciwnej stronie blokady, dwóch zabłąkanych mundurowych, szli w jego kierunku, przyglądając się ciekawie. Spokojnie, jak gdyby nigdy nic, podszedł do drzwi bagażowych. Rozsunęły się bez trudu. Mundurowi patrzyli na niego jeszcze chwilę, w końcu dostrzegli znaki Instytutu na flajterze i wykonawszy natychmiastowy w tył zwrot zniknęli za jakimś płaskim budynkiem.

Powoli rozsunął przegrody pomiędzy częścią bagażową a kabiną. Ręce mu nie drżały, nie pociły się, nie zagryzał warg. Nigdy w życiu nie był tak spokojny, jak w tej chwili, gdy patrzył na ledwie widoczne w półmroku ciało Sayena, skulone na fotelu kierowcy. Było coś nieludzkiego w jego wykręconych, rozrzuconych na boki rękach i ułożeniu prawej nogi, przewieszonej bezwładnie przez dźwignie generatorów, aż pod drugi fotel. I, zwłaszcza, w wytrzeszczonych, szklistych oczach, wbitych ślepo w wyklejkę sufitu. Przez chwilę przyglądał się błogo uśmiechniętej twarzy. Na policzku błyszczał nie przyschnięty jeszcze strumyczek śliny zmieszanej z krwią z przegryzionej wargi.

Pochylił się nad nim i dotknął prawego przegubu, chociaż dobrze wiedział, że stoi nad trupem. Sayen nie zdążył jeszcze do końca ostygnąć. Co to było? Serce? Boże kochany, aż trudno uwierzyć, żeby coś równie głupiego mogło się przydarzyć naprawdę. A przecież sam mówił mu kiedyś, że telepatom, przynajmniej tym najlepszym, prędzej czy później, nawalają różne podroby. Ale akurat teraz…?