Выбрать главу

– Wskoczył pod estakadę – ciągnął z głośnika gwardzista. – Wywija się. Zdjąć go?

– To Hornen – powiedział Delt.

– Nie strzelać – krzyknął pierwszy odpowiedzialny. – Jest polecenie brać żywcem.

– Nie strzelać, dopóki nie zacznie, otoczyć i zmusić do lądowania.

– Wszystkie patrole w powietrze!

– Cztery siedem do centrum, fala 2, echo jeden dziewięć siedem…

Czerwony punkt wyraźnie zataczał krąg wokół Instytutu. Cisza nie wracała już ani na sekundę. Pokój wypełniał się powoli, podłączano w pośpiechu kolejne pulpity, uruchamiano ekrany; głosy gwardzistów i szperaczy rozbrzmiewały już z kilkunastu głośników. Na podłogę leciały strzępy pudeł i piankowej wyściółki.

Delt podbiegł do radia pod oknem. Teraz już nie było ani śladu rutyny, sama gorączka.

– Blokować go. Nie strzelać – mówił, ustawiając prawą ręką pokrętło strojenia i podnosząc lewą mikrofon do ust. Jego głos ginął jednak w rozległym rozgardiaszu, jaki zapanował nagle w spokojnym i sennym jeszcze przed chwilą pomieszczeniu, zajmowanym przez centrum ochrony.

Po kilku minutach estakada zaczęła wspinać się w górę, a przed maską flajtera wyrósł nagle wielki, przegradzający drogę gmach centralnego biura projektów czwartej strefy. Wytrzymał jeszcze kilkanaście metrów i na pełnym ciągu wyskoczył na prawą stronę, zawijając ciasną pętlę nad dachem. W prawo skos dostrzegł brzuch zawracającej pancerki. Nie powinno jej tutaj być. Zawrócił w ciasnym skręcie nad Instytut. Z dachu zrywały się parami potężne, szerokie flajtery gwardii. Tam siedzieli sukinsyny. Osaczali go z boków i z góry.

Dopiero teraz uświadomił sobie to dziwne, nieprzyjemne uczucie świdrowania pod czaszką. Czuł je już od dłuższej chwili, ale zginęło w natłoku wrażeń. Namierzyli go, sukinsyny. Wreszcie go namierzyli. Sześć flajterów zaciskało wokół niego krąg, dwa zawisły wysoko w górze. Nie strzelali.

Przez moment zamierzał nagłym zrywem rzucić się w wąską uliczkę, otwierającą się z tyłu – ale tylko zakołysał flajterem i ponownie zwolnił, wyrównując lot na trzydziestu metrach. Chodźcie bliżej, skurwiele, bliżej, pobawimy się.

Gdy znalazł się na wprost głównego wejścia do Instytutu, mijała właśnie dwudziesta minuta od momentu zejścia Kensicza do kanałów.

Blade, fosforyzujące światełko tarczy trzymanego w obu rękach namiernika. Od czasu do czasu ciche brzęczenie, sygnalizujące, że natężenie fali przestaje narastać. Wtedy cofał się tyłem, drąc spodnie na byle jak zanitowanych blachach tunelu. Kanał robił się coraz węższy i coraz wyraźniej opadał w dół. Z trudem obrócił się w nim i zaczął powoli schodzić, ślizgając się na omszałych blachach. Silny powiew szarpał go za włosy. Znowu brzęczenie, ale tym razem w porządku. Teraz ma prawo brzęczeć. Przecież schodzi w dół. Wszystko w porządku, Kensicz, wszystko w porządku, w porządku, to tylko kurtka zahaczyła się na jakimś nicie. Głęboki oddech.

Poruszał się teraz znacznie wolniej. Pierwsze kilkadziesiąt metrów niemal przebiegł przez szeroki, gładki tunel, w który zsunął się z pionowego wylotu wywietrznika. Byle się tylko nie pogubić za pierwszą kratą, gdzie zaczną się rozgałęzienia i coraz węższe szyby, wychodzące jedne z drugich.

Znowu krata. Ugięła się lekko pod jego stopami. Oderwał lewą rękę od namiernika, wyciągając z kieszeni nóż. Przycisnął kciuk do zimnego blaszanego krążka i z chropawej rękojeści wykwitła nagle płomienista klinga. Trzema cięciami rozchlastał kratę pod sobą. Huk, ciemność, nóż wypadł mu z ręki. Rąbnął ciężko w coś twardego kilka metrów poniżej. Rozpaczliwie macał dłonią dookoła, wreszcie znalazł nóż. Schylił się i wczołgał w wąską, ciemną sztolnię. Namiernik znowu zabrzęczał. Czyli idzie w dobrą stronę. Szybciej, na Boga! Szybciej. Dyszał ciężko, pot lał się na oczy. Jeszcze jakieś sto metrów poziomo, do głównego filtru, rozwalić go, i paręnaście pięter w górę. To nic. Wytrzyma, choćby się miał zesrać. Tamci otrzymali trudniejsze zadania i na pewno sobie poradzą.

Boże, ależ Sayen wymyślił z tym namiernikiem. Zabłądziłby bez tego, mimo wielokrotnego przejścia całej trasy na symulatorze. Pełznął długo, dysząc. Przytroczony do prawej nogi karabinek ciążył potwornie, wzbudzone nagle zwały wieloletniego kurzu drapały w gardle. Prawda, miał założyć na gębę tę maskę z pochłaniaczem. Zapomniał, została w kieszeni. Cholera z tym. Przelezie.

Na wysokości szesnastego piętra zawisł nieruchomo, dokładnie nad środkiem parkingu. Śledził ruchy przeciwników. Spokojnie, pewnie. Nadal otaczali go pierścieniem. Gdzieś, z daleka, na estakadach, balkonach, ulicach – drobne figurki, zastygłe z zadartymi głowami i dłońmi zwiniętymi wokół oczu. Dobrze, będą mieli zabawę.

– …nych szans! – zaskrzeczało w głośniku radia. – Wiem, że mnie słyszysz. Dajemy ci dziesięć sekund na zejście na parking. Inaczej zostaniesz zestrzelony.

Pewnie, co za problem. Niemal czuł na plecach wszystkie te lufy, które w tej chwili kierowały się w jego stronę.

– Spokojnie – rzucił, włączając radio. – Mam tutaj kupę ładunków wybuchowych. Nie radzę strzelać. Ze mnie zrobi proszek, ale was też poszczerbi.

Otaczające go flajtery odskoczyły, niemal jednocześnie, o kilkanaście metrów.

– Nie strzelajcie – powtórzył. – Schodzę do lądowania. Poddaję się. W porządku.

– Równo i spokojnie, na środku parkingu – oznajmił głośnik. – Twoi kumple zostali zestrzeleni, Hornen. Nie masz najmniejszych szans. Od początku nie miałeś.

– Dobra – wysyczał przez zęby. – Może byś się przynajmniej przedstawił, facet? Bo mnie, jak słyszę, znasz?

Mówiąc to, obejrzał się przez ramię. Zdawało mu się, że dostrzegł w oddali, na skraju miasta, cienki słupek smolistoczarnego dymu. Do rychłego zobaczenia, Sayen. Chyba za wcześnie, czy to już tyle czasu? Sukinsyny, może przypieprzyli po prostu z udarowca, ot, tak, na wszelki wypadek?

– Gadać będziemy, jak wyjdziesz z flajtera. Wolno, z rękami do góry.

Dwadzieścia minut. Może Kensicz już zdążył? Nie, nie da rady. Skąd tu wykręcić jeszcze te pięć minut, tylko tyle? Pośpiesz się, gówniarzu.

Stęknięcie amortyzatorów. Dookoła czysto, dopiero dalej, zza pancerzy wozów wystawione groźnie lufy miotaczy. Ciemne sylwetki w owadzich pancerzach. Zabrać ze sobą choć kilku…

– Wyłaź, prędzej. Mamy cię na celowniku.

– No to, kurwa, strzelajcie. Będzie dziura w ziemi na pięćdziesiąt metrów.

Powoli zaczął otwierać drzwi. W uszy uderzył go potworny ryk wiszących nad nim flajterów, aż musiał otworzyć usta. Jeszcze kilka minut… zatrzasnął drzwi gwałtownie.

– Posłuchaj, ty tam – powiedział, naciskając przycisk łączności. – Jakie ja mam właściwie gwarancje, że jak wysiądę nie rąbniecie do mnie jak do Sayena? Może lepiej, żebym się sam wysadził? Przynajmniej będzie zdrowy fajerwerk. Tu jest naprawdę ładna bomba. Miała wybuchnąć tam, w środku, ale i tu narobi wam kłopotu. Może się jakoś dogadamy?

Mówił szybko, wymyślając argumenty na poczekaniu. Jeszcze tych kilka minut. Tylko kilka minut. Był spokojny. Przeraźliwie spokojny, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Przez moment jego palce błądziły po klawiaturze wspomagania, zanim krótki modulowany brzęczyk nie zasygnalizował przyjęcia programu. Oparł się o zagłówek fotela, opierając obie dłonie na dźwigniach sterowania. Starczyło tylko ściągnąć lewą rękę ku sobie. Jeszcze nie teraz. Utarguje te dziesięć, może nawet piętnaście minut, zanim zbiorą na parkingu odpowiedni sprzęt. Pewnie będą mu chcieli zasunąć jakąś pigułę z obezwładniaczem, jak przed czterema laty. Ale teraz jest już mądrzejszy. Wie, że muszą najpierw rozstawić wokół niego w pierścień co najmniej trzy emitery. Jeżeli mają je pod ręką, szlag. Ale może nie byli przygotowani i zajmie im to parę chwil.