Выбрать главу

Jak każdy niezbyt zamożny Tereańczyk miał względnie dobrą kondycję, wyrobioną nieustannym wspinaniem się po schodach, nieraz na ciężkiej bani, na wysokie piętra, gdzie rzucił łaskawy przydział kwaterunku. Mimo to już w połowie drogi zaczął puchnąć. Chciało mu się rzygać, krew rozsadzała skronie. Zatrzymał się jednak tylko raz, kiedy drogę zagrodziła mu rozpięta w poprzek sztolni siatka. Nie było jej na symulatorze. Parę minut ekwilibrystyki z wycinaniem otworu, wisząc na trzech punktach podparcia, z paskiem przylgi w zębach. I potem znowu do góry. Zaczął liczyć, żeby czymś zająć mózg, tonący powoli w lepkiej, gęstej mazi strachu. Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery. Masze – rują – ofi – cery. – A za – nimi – kurdu – pelki – powpa – dały – do bu – telki. Idiotyzm, kurwa. Do góry. Obudź się, spasiony skurwysynu. Byłoby mądrze z twojej strony, gdybyś się obudził. Idę cię zabić.

Jak przez mgłę dostrzegł, że fosforyzujące światełko zawieszonego u szyi trasera zaczyna nagle migać. Zatrzymał się, opierając zlaną potem twarz o stal. Więc już. Machinalnie cofnął się o dwa kroki, aż wyczuł za plecami pustkę. Opadł bezsilnie w otwierający się za nim wylot poziomego kanału. Jeszcze odkleić stopy, przewrócić się na brzuch i pełznąć, pełznąć, znacząc ślad kroplami potu i krwią z rozdrapanych na dobre kolan, ślizgać się po własnych wydalinach jak ślimak, w rozsadzającym uszy huku bijącego serca, uzupełnionym rzężeniem rwących się płuc.

Opadł ciężko i znieruchomiał.

Kiedy podniósł głowę, uświadomił sobie, że zemdlał. Że może leżał tam parę godzin, może całą dobę. Rozpaczliwie przerzucił dłoń naprzód, przegubem ręki przed oczy. Dwadzieścia dwie minuty. Jeśli zemdlał, to najwyżej na parę minut. Boże, już nie mógł. Mięśnie z ołowiu, nie chciały go słuchać. Łeb bolał przy każdym ruchu, jakby coś rozsadzało go od wewnątrz. Paw w gardle. Mógłby go rzucić i ślizgać się po nim, gdyby nerwy nie założyły na gardło bolesnej klemy, uniemożliwiającej przełknięcie śliny, uniemożliwiającej nawet złapanie głębokiego oddechu.

Pełzł dalej. Jeszcze jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów. Bladozielona wskazówka trasera dochodziła już do końca skali.

W bok, w lewo zobaczył długie na grubość muru – niezły kawał betonu, obliczony chyba na ciężkie bombardowanie – zakończone kratami wywietrzniki kanału. Poruszające się leniwie wiatraczki mieliły jaskrawe światło lamp z korytarza. Bo to był korytarz. To musiał być korytarz. Liczył wywietrzniki. Przy piętnastym opadł nosem na cementową szlichtę i dyszał. Wyczuł przed twarzą jakiś wąski biały skrawek. Podniósł go do oczu. Cieniutki biały plastik, ciężki jak ołów. Na nim, wypisane równymi literami: GRATULACJE, POETO. DO ROBOTY. SAYEN.

Musiał zatkać sobie pięścią gębę, żeby nie wybuchnąć wariackim, histerycznym śmiechem. Wiedziałeś, że dojdę, sukinsynu. Wiedziałeś, kogo wysyłasz. Niech cię szlag. Kiedy on to tutaj rzucił, i jak?

Zatrzymał palcami kręcący się leniwie wiatraczek. Znowu nóż, przygaszony do minimum. Miotacz na udzie, podciągnąć pod pachę. Wypruć te całe bebechy spod kratki, położyć na bok. Odczekał, aż oczy się przyzwyczają, i ostrożnie przylgnął policzkiem do splecionych drutów. Ten sam cholerny fragment korytarza, w którym tyle razy spotykał Ją, chłodną panią, wtedy, przy trenażerze. Pusty. Boże, niech to będzie prawda. Pusty. Puściutki. Cztery dotknięcia płomiennym ostrzem – jeszcze chwila spokoju, skupienia, zebrać się w kupę i – teraz, wypchnąć to świństwo i naprzód, przytrzymać się rękami metalowych kasetonów zawieszonych nieco niżej pod sufitem, prześliznąć się między nimi – i skok na puszysty dywan korytarza.

Już!

– To jakiś wariat – oznajmił spokojnie Delt Har, spoglądając przez szybę na malutki flajter, stojący na samym środku opustoszałego parkingu Instytutu.

– Wiem dobrze, że grasz na czas, Hornen. To już nie ma sensu. Nie masz na co liczyć. Wyjdź z wozu z podniesionymi rękami. Masz moje gwarancje i musi ci to wystarczyć, bo stracę cierpliwość.

– Trać.

Har pokręcił głową i wyłączył mikrofon.

– Cholera, ja bym go trzasnął. Nie wierzę w tę bombę, to blef – mruknął siedzący obok niego ochroniarz – w dodatku głupi. Gość nie ma pojęcia, co to jest zabezpieczenie Instytutu.

– Nie chrzań – powiedział ktoś z tyłu. – Jest rozkaz, żeby brać żywcem. Krzywdy już i tak nam nie zrobi.

– Szesnaście piętnaście, gotowy.

– Ile do zblokowania emiterów? – rzucił za siebie Har.

– Z pół minuty.

Odetchnął ciężko. Dobra, siedzi w sieci. Nie wyjdzie. Zasuną mu pigułę i zabiorą, spokój, czysta sprawa. Odwrócił się. Wnętrze pokoiku, który gościł centralę ochroniarzy było gęsto wypełnione.

– A wy tu na cholerę? Jazda, ale już – sięgnął po odstawiony na monitor kubek. Ruszyli się powoli, ale zanim którykolwiek wyszedł, drzwi otworzyły się i do pokoju wpadł Dermot. Podszedł do szyby, poprawiając nerwowo okulary.

– Coś nowego?

Har powtórzył zwięźle to samo, co wcześniej meldował przez bransoletkę.

– Stoi – dodał. – Za chwilę go zdejmiemy.

Dermot otworzył usta, żeby coś powiedzieć.

Nie zdążył. Ni stąd, ni z owad nieruchomy dotąd flajter poderwał się nagle do góry z maksymalną prędkością i zostawiając za sobą smużkę dymu z dopalaczy runął wprost na nich, na ścianę budynku. Nie doleciał. W ułamku sekundy rozległ się huk i pojazd rozerwany został na strzępy kilkoma jednoczesnymi trafieniami z działek udarowych, ustawionych na rogach dachu obydwu najbliższych skrzydeł. To zadziałały automaty. Jeszcze przez chwilę trwała palba do frunących w stronę Instytutu części.

Zrozumieli to dopiero po chwili. Jedna z szyb rozsypała się w drobny proszek, na chwilę oślepił ich potworny błysk. I to wszystko. Flajter zniknął. Tylko w dół, na wybetonowane podjazdy Instytutu, posypało się trochę szczątków.

– Blefował, swołocz – wydusił z siebie Dermot po dłuższym milczeniu, dłubiąc palcem w lewym uchu.

– Wariat – rzucił ktoś, wzruszając ramionami. Pół minuty potem Har stał na dole, zadumany, oglądając na wpół stopione szczątki flajtera.

– Panie Dermot, czy senator… już wie? – spytał unosząc do ust bransoletkę.

– Nie twoja sprawa – odpowiedział Dermot, spoglądając na niego z wysokości kilkunastu pięter. Nie uważał za stosowne udzielać informacji, że senator kategorycznie zabronił się budzić. Chyba, że dostaną któregoś żywcem. Źle. Jeden wysadził się w powietrze, drugi wpakował na blokady… Dermot nic z tego nie rozumiał. To było żałosne. Trzeba wiedzieć, kiedy się przegrało, i umieć się z tym pogodzić.

Rozejrzał się po zatłoczonym korytarzu. Przy każdym oknie tkwiło po kilku gapiów. Zlecieli się z całego Instytutu. Senator pewnie śpi dalej. Ma twardy sen, no i zatyczki w uszach.

Spokojnie kazał im wracać na swoje miejsca. Słuchali niechętnie, z wyraźnym ociąganiem.

– Panie Dermot – odezwała się bransoletka głosem pierwszego odpowiedzialnego. – Jest połączenie z Hynien, kapitan Tonkai. Twierdzi, że to bardzo pilne. Przełączyć?

– Przełącz.

Kensicz zeskoczył na puszysty chodnik w korytarzu. Lustro. Szybkim krokiem podbiegł do drzwi, trzymając odbezpieczoną broń w pogotowiu. Drzwi były otwarte. Wślizgnął się bezszelestnie.

Ten sam pokój, dokładnie ten sam. Tylko już nie wyrysowany na granacie ekranu złotymi liniami, ale prawdziwy. Skąd ty go tak dobrze znasz, Sayen? Skąd?

Serce waliło mu w piersi. W oczach się mgliło. Spokojnie. Pusto. Kątem oka spostrzegł kamienną wazę. Zawieszony na szyi namiernik zwariował. Wyłączył go. Przeszedł przez pierwszy pokój, szarpnięciem otworzył drzwi następnego. Nogi mu drżały. W kolanach miał watę.