Выбрать главу

Niewiele z tego rozumiał. Mogli tak długo i namiętnie.

– Niestety, nie możemy się z tobą zlać. Twój białkowy mózg nie jest do tego przystosowany…

– Idź do jasnej cholery! – wrzasnął, zdając sobie niejasno sprawę, że robi się żałosny. Opanował się z trudem, wstał i ruszył bezmyślnie przed siebie. Może to on – ani myślał nazywać swego rozmówcy „oni”, niech się wypcha – tak pokierował jego krokami, że w końcu wrócił do tej samej kabiny, w której się obudził. Nie starał się tam dojść.

Trochę żal. Ale co w sumie wiedzieli o Federacji? Na czym opierali tę obłędną wiarę, że im pomoże, że pamięta, że żyją tam dobrzy, uczciwi ludzie… cholera wie, czy tam w ogóle jeszcze są jacyś ludzie…

– Jesteśmy człowiekiem – powtórzył po raz trzeci statek. – Ludzkość uległa daleko idącym zmianom. Dowiesz się wszystkiego i wszystko zrozumiesz. Zachowaj spokój. Jeżeli chcesz, możesz już zająć miejsce w przeznaczonym dla ciebie przetrwalniku. To i tak niezbędne przed dalszą podróżą…

Teraz był już spokojny. Ogarnęła go gwałtowna rezygnacja.

– Mogłeś mnie tam wsadzić od razu, oszczędzilibyśmy sobie tej głupiej rozmowy.

– Program przewidywał aktywację bezpośrednio po przejściu, dla złagodzenia szoku…

– Ale lepiej było mnie nie budzić.

– Program tak przewidywał. Nie rozumiemy cię. Machnął ręką.

– Po cholerę to wszystko? Dalibyście przynajmniej umrzeć w spokoju, jeśli nie chcecie pomóc…

– Twoje zachowanie jest alogiczne – oznajmił beznamiętnie głos. – Jesteś potrzebny naszym specjalistom właśnie po to, aby mogli szczegółowo opracować plan pomocy dla Terei. Same obserwacje zewnętrzne nie wystarczą, a bardzo trudno jest dokonać przerzutu nieprzygotowanej osoby z Terei.

– Jasne. Lecimy do was i będziecie mnie tam oglądać ze wszystkich stron. Dla was ten świat to tylko naukowa ciekawostka. Gówno was to wszystko wzrusza. Nad czym tu myśleć, co tu, kurwa, opracowywać? Jesteście takie same gnidy jak instytutowcy.

Nie wiedział, czy mówi te słowa na głos, czy nie. W każdym razie statek je usłyszał.

– Powstrzymaj się z wydawaniem sądów. Masz na to zdecydowanie zbyt mało danych. Kończymy już zbieranie informacji, ale po twojej śmierci sytuacja na Terei rozwinęła się w sposób całkowicie nieprzewidywalny. Spowoduje to nieuniknione komplikacje i trudną na razie do ustalenia zwłokę w realizacji planów pomocy.

Kurwa, nie bardzo wiedział, czy to jest taka pomoc, o jaką im chodziło. Po jego śmierci… no tak, już umarł. To prawda. Wolałby, żeby to było nieodwołalne. Wolałby pójść tam, gdzie iść musiał, tam, gdzie poszedł Sayen…

– Mylisz się, twoje wyobrażenie świata jest skażone płynącymi z niewiedzy przesądami. Struktury nadmaterialne nie są tożsame z dawnymi wyobrażeniami świata nadprzyrodzonego ani drogą do niego. To normalny element rzeczywistości, nie znany dotąd ludziom, tak jak niegdyś nie była im znana struktura atomu. Zetknąłeś się podczas przejścia z resztkami emanacji Sayena Meta, która w chwili śmierci uległa dezintegracji i powolnemu, ale bezpowrotnemu rozproszeniu w warstwach hiperpsionicznych. Analogicznie do rozkładu i rozproszenia, którym ulega ciało zmarłego w strukturach materialnych.

Starał się tego nie słuchać. Myślał o czym innym.

– Wiesz, co tam się stanie? Czy przez nadświat daje się zajrzeć w przyszłość?

– To absolutnie niemożliwe. Obserwujemy Tereę jedynie w wymiarze równoległym czasowo.

– Mówiłeś „po mojej śmierci”?

– Jednokierunkowe przesunięcie czasowe jest naturalnym elementem przejścia przestrzennego przez struktury nadmaterialne, zresztą uniemożliwiającym dokonywanie tą metodą przeskoków na odległości kosmiczne. Na Terei upłynęło około czterystu piętnastu hirtów…

– Mów po ludzku!

– Tłumacząc to na starą rachubę czasu, około pięciu dni.

Omal już o tym wszystkim zapomniał. Podszedł do ekranu, nie wiedział dlaczego akurat tam ulokował sobie źródło głosu, i wpatrując się w sam jego środek zapytał:

– I co się tam dzieje? Co się dzieje z nimi?

– Nie dysponujemy programem, według którego moglibyśmy dokonać dla ciebie selekcji naszych zapisów. To materiał przerastający twoje możliwości percepcyjne, opracowanie go potrwa kilka cykli i będzie wymagało zlania się kilkunastu grup badawczych.

– Pokaż mi te twoje zapisy. Chcę wiedzieć.

– Powstrzymaj się na razie. Nie jesteś w stanie dokonać logicznej selekcji, uzyskałbyś dane bardzo powierzchowne i wyrywkowe.

– Poradzę sobie. Długa cisza.

– Dobrze. Nasz harmonogram i tak uległ znacznemu opóźnieniu wskutek nieprzewidywanych zaburzeń na Terei. Udostępnimy ci zapisy. Musisz chwilę poczekać. Nie sądź, że coś ci to da. Twoje sprzężenie z naszym systemem pamięciowym będzie siłą rzeczy obciążone wysokim stopniem przypadkowości, co czyni selektywność reprojekcji praktycznie rzecz biorąc bezwartościową.

Nie pierdol. Milczał, wpatrując się w szkliste oko ekranu, na którym sierp Terei rozszerzał się coraz bardziej. Poczuł łaskoczący, miękki dotyk – wyrastające z podłogi łodygi oplatały go sprężystym splotem, sięgając ku głowie. Powstrzymał się przed odruchowym szarpnięciem, gdy pulsujące, różowe kłącze owijało się ciasno wokół jego czoła, przysysając się do karku. Zapiekło, by po chwili dać o sobie znać przejmującym chłodem promieniującym wzdłuż kręgosłupa na całe ciało.

– Jesteśmy przygotowani do sprzężenia. Rozluźnij się.

Odruchowo przeszedł na ten wariacki wdecho-wydech, jak przy posługiwaniu się wzmacniaczem. Chyba o to właśnie chodziło, gdyż uczuł nagle, że rozpływa się, znika, a wokół niego wyostrza się gwałtownie ciemność.

Kensicz siedział w pustawym barze, zagubiony i zdezorientowany. Siedział sam, przy pustym stoliku, bo nie miał przy sobie ani grosza. Zresztą i tak nie odważyłby się posłużyć żetonem, zwinęliby go natychmiast. A dużo by dał za łyk tej wstrętnej, cuchnącej gorzały, której nigdy nie pijał. I jeszcze więcej za to, żeby cokolwiek zrozumieć.

Kilku facetów siedzących przy innych stolikach przyglądało mu się z nieukrywaną niechęcią. Rozmawiali o nim. Nie musieli się z tym kryć, czując swą przewagę fizyczną nad śmiesznym obdartusem. Bawił ich. Może w innej sytuacji, Kensicz sam by się dziwił i śmiał z siebie. Uświniony jak nieboskie stworzenie, obdarty, z pokrwawionymi dłońmi i kolanami, a w dodatku bosy. Śmieszne.

Jego to nie śmieszyło. Gdy okazało się, że wszystko poszło jak z płatka, gdy przemógł się, zrobił to i wracał pełen obrzydzenia do siebie samego i radości, że nie zawiódł – okazało się, że nikt na niego nie czekał przy wyjściu.

Nie myślał o niczym. Nic nie wiedział, nic nie rozumiał, skrył się bezradnie w kącie pierwszej z brzegu knajpy i drżał. Autentycznie, drżał. Było mu zimno, zwłaszcza w stopy. Nie potrafił się opanować. Wszystko się nagle rozsypało w kawałki. Może zostawili go, może po prostu już nie był im potrzebny? Ale nie, przecież to jeszcze nie był koniec, powinni teraz ukryć się na kilka dni w magazynie jednej z plantacji o sto kilometrów od Arpanu i miał jeszcze raz ruszyć do akcji. Więc to znaczy, że nie udało im się, że coś się z nimi stało. A jeśli tak – to prędzej czy później bezpieczniki dopadną i jego, a wtedy zapłacą mu za śmierć tego garbusa, o którym nie wiedział nawet, kim jest. Nie umiał się ukrywać, rany boskie, nic w ogóle nie umiał, zupełnie nie wiedział, co teraz zrobić, przecież mieli go tylko wozić ze sobą, nie spuszczać go z oka. A teraz nagle został sam i był przerażony tym, co się mogło stać, a co nie bardzo sobie nawet potrafił wyobrazić.