Выбрать главу

Gdyby to się stało tam, wtedy – nie bałby się. Ale teraz, kiedy najgorsze miał już za sobą i kiedy zdarzyło się coś, czego najmniej się spodziewał – nie potrafił nad sobą zapanować. Drżał. Nie był już Kensiczem-poetą, gitara przepadła gdzieś, a on sam spalił się wewnętrznie na popiół, nie umiałby teraz złożyć dwóch słów do sensu. I nie był już nieuchwytnym dla telepatów, bezlitosnym posłańcem chłodnej pani, niosącym możnym tego świata jej pocałunek. Nikim już nie był, tylko połciem dygocącego mięsa, połciem, który najpierw długo obserwował niezrozumiałą dla niego krzątaninę wokół Instytutu, a potem, dostrzegłszy, że wszyscy się za nim oglądają, zaszył się w kącie pierwszej z brzegu knajpy i trząsł się, nie mogąc dojść do ładu z samym sobą. I bał się. Chryste, jak strasznie się bał, już sam nawet nie wiedział, czego. Bał się każdego z tych snujących się dookoła ludzi, każdego szelestu, każdego ruchu powietrza, a zwłaszcza każdego trzasku drzwi, które mogły wpuścić przychodzących po niego tajniaków.

I nic w nim nie zostało oprócz strachu, kiedy dostrzegł sylwetkę wielkiego, barczystego faceta w rozchełstanej koszuli, który najpierw rozglądał się po knajpie, a potem nagle ruszył w jego stronę. Kensicz zamarł, z sercem łomoczącym w gardle, zamykając oczy i modląc się żeby to nie byli oni, żeby ten facet minął go i poszedł sobie gdzieś do diabła. Ale nie – poczuł, że tamten zatrzymuje się i pochyla właśnie nad nim. Owionął go ciężki, niedopity oddech. Kensicz otworzył oczy, a pochylony nad nim barczysty cień wyciągnął nagle zaciśniętą pieść przed jego twarz i w milczeniu rozwinął mu ją przed nosem. Na dłoni zalśniła okrągła blacha…

I cały jego strach zamienił się nagle w rozpaczliwą przedśmiertną wściekłość, i nim pomyślał rzucił się na faceta z pięściami, z pazurami, przewrócił go zaskoczonego i, wrzeszcząc piskliwie, zaczął okładać leżącego kułakami, gdzie popadło.

Jeszcze to do niego nie dotarło. Ludzie pozrywali się od stołów. Krzyk, rumor przewracanych krzeseł, rzucili się w jego stronę, więc wciąż jeszcze pełen strachu i wściekłości runął ku wyjściu, potrącając kogoś wchodzącego i, wciąż krzycząc, rzucił się na oślep w ulicę, drąc stopy na szorstkim betonie. Biegł na oślep przez tłum, byle naprzód, ścigany wściekłymi okrzykami, zdawało mu się że już siedzą mu na karku, że już go łapią za kurtkę – ale nie, dopiero po kilkudziesięciu metrach zrozumiał, że ten krągły, lśniący kształt to nie była blacha bezpiecznika tylko srebrny medalik, surowo zakazany symbol dziecinnej wiary, który doprowadzony do desperacji pijaczek chciał pewnie sprzedać za parę kielonków standardowy, że przez ten strach, który odebrał mu rozum, popełnił straszliwe, niewybaczalne głupstwo.

Ale było już za późno, żeby się zatrzymać. „Stać! stać!” – słyszał za sobą, kątem oka dostrzegł biegnących ku niemu mundurowych z patrolu. Przechodnie – jakoś ich trzeba nazwać – rozpierzchli się na boki, do bram i podjazdów, został nagle sam na sam z równie nic nie rozumiejącymi mundurowymi, których zwabiły odgłosy zamieszania i którzy gonili go z pierwotnym policyjnym tropizmem – bo uciekał. A on pędził coraz szybciej, gnany przerażeniem, do którego dołączył się jeszcze wszczepiany każdemu Tereańczykowi od dziecka instynkt, nakazujący wiać na widok najdrobniejszego nawet skrawka munduru.

Krzyki policjantów ściągnęły kilku następnych, dwóch wypadło na niego z boku, wywinął im się pędząc szaleńczo, przed oczyma wirowały mu ciemne kręgi, wskoczył na pusty chodnik estakady i biegł, leciał przed siebie z rozpaczą Boże, Boże…

Stój! Stać, bo strzelam! – słyszał za sobą i biegł jeszcze szybciej, jeśli to było w ogóle możliwe, zostawiając na betonie ślady krwawiących stóp, oślepły, przerażony myślą, co oni z nim zrobią, gdy wreszcie dopadną, a jednocześnie zdający sobie gdzieś w głębi ducha sprawę z całego tego bezsensu i gdy już był na wysokim łuku rozległ się syk policyjnego obezwładniacza, rzucił się na bok, ku barierce, nie trafili go, tylko nogi splątały się nagle zahaczone skrajem porażającego snopu – więc już tylko siłą rozpędu wpadł na barierkę i chwycił się jej rękami, osuwając się i te krzyki tupot zbliżający się już o krok o włos Boże co oni teraz z nim zrobią więc rozpaczliwie zdając sobie sprawę z całego tego bezsensu przewinął się resztką sił przez poręcz i runął w dół jak kamień ścigany ostrzegawczym krzykiem runął na dół przez to miasto spokojne i gwarne jak zawsze jak gdyby nigdy nic zupełnie Tylko kilka twarzy zdumionych czyjaś głowa zadarta do góry Leciał ku czarnej lśniącej gładzi szosy gęstej od pędzących rollerów coraz bliżej czarna gładka szosa miasto przewrócone nagle do góry nogami wybałuszone ślepia reflektorów pisk syk hamulców krzyk na dół rozpaczliwie bez sensu na beton pod pędzący coraz bliżej Eloi Eloi lammah są

Automat wezwania zaświergotał cicho. Sięgnął po mikrofon. Ale to nie było wywołanie dla niego. Fala ogólna. Zagryzł wargi, oddychając ciężko dusznym powietrzem pancerki.

Ekran rozjarzył się kombinacją cyfr potwierdzając tajny kod mówiącego. Sześciu żandarmów wpatrywało się w skupieniu w ekrany przy swoich stanowiskach. Wszyscy oprócz Czenga Prosta, który zdawał się nie widzieć niczego poza wskazówkami własnego zegarka. On wiedział dobrze co usłyszy i był spokojny.

„Generał Warnoff do wszystkich podwładnych” – zagrzechotał głośnik, a za panoramicznym szkłem ukazała się twarz generała.

„Żołnierze! Przed chwilą doszło do przerażającego aktu…”

Lekko, spokojnie trącił w ramię kierowcę, uchylając górny właz i opierając kolbę miotacza o udo. Pancerka uniosła się w górę i wyliczonym dokładnie już parędziesiąt minut temu skokiem usiadła ze zgrzytem w poprzek zejścia z estakady, skąd rozściełał się widok na plac przed pałacem miejskim. Zanim jeszcze znieruchomiała, Czeng siedział już na pancerzu, z nastawionym miotaczem i rozglądał się zbaraniałym wzrokiem.

Zamachowca nie było. Nie było. NIE BYŁO. Estakada – pusta. Miejsce, skąd miał strzelać – puste. Droga, którą miał uciekać – pusta. Tylko gdzieś dalej biegnący ku niemu człowiek w marynarce, jeden z punktów dalekiej obstawy prezydenta, który w otoczeniu czterech ludzi wchodził właśnie po majestatycznych, wielkich schodach pałacu.

„…sytuacji, wobec rozkładu władz wolnej Terei na nas, żołnierze spoczął obowiązek…”

Widział dokładnie odległą o kilkaset metrów grupkę i siwą głowę Ouentina w samym jej środku.

– Panie kapitanie…?

Ochroniarz krzyczy coś, nagle wyciąga broń – Frost machinalnie kieruje ku niemu lufę odbezpieczonego miotacza i ściąga spust.

Zamachu nie było. Prezydent żył.

„…Ofiarność i poświęcenie, a zwłaszcza posłuszeństwo przełożonym…”

Prezydent żył. Ale Warnoff nie mógł o tym wiedzieć. Przeklęci socjonicy, zmarnowali wszystko. To on odpowiadał przed Warnoffem za socjoników.

– Panie kapitanie!!!

„…najwyższej racji stanu…”

Koniec. Wszystko na darmo. Bunt nic nie da, inne jednostki rozniosą ich, Ouentin zrobi swoje, nie dziś to jutro. Rozejrzał się jeszcze raz bezradnie, niemal ze łzami w oczach. Na dole, na schodach pałacu wyraźne ożywienie, czyjeś wyciągnięte ramię – mało ochroniarzy, i chyba tylko telepaci. Gwardziści, których tylu kręciło się po Hynien przez cały dzień, zniknęli.