Выбрать главу

Tonaki chciał mu zerwać z głowy obręcz łącznikową z tempaxem. Jeden z techników chwycił go za rękę.

– Nie! To go może zabić!

Wonden wył z bólu. Tonkaia, który nieraz asystował przy ostrych przesłuchaniach, przeszedł od tego krzyku dreszcz. Nigdy nie słyszał niczego podobnego. Usiłował chwycić i unieruchomić rzucającego się w fotelu telepatę.

– Trzymajcie go! – wrzeszczał, nie słysząc własnego głosu. – Wyłączcie to, do kurwy nędzy!

Szef ekipy zwijał się w przerażeniu wokół. Zrywał pokrywy i dłubał pod nimi wywołując krótkie, ostre spięcia.

Tonkai zrozumiał. Tamten musiał poodłączać emitery. Musiał to zrobić jak najdelikatniej, żeby nie zabić połączonego z tempaxem człowieka. Trzech techników rzuciło mu się do pomocy. Dwóch pozostałych usiłowało wraz z Tonkaiem utrzymać szarpiącego się i zwijającego Wodena. Mijały sekundy, Wonden osłabł, jego krzyk znowu zmienił się w charkot.

– Teraz! – krzyknął szef techników. – Dwa, jeden, już!

Ciało telepaty zmiękło nagle i bezwładnie osunęło się na fotel.

– Ambulans! Natychmiast!

Zgrzyt drzwi, szybkie kroki w korytarzu, krzyk, przekazywane z ust do ust komendy. Tonkai zerwał z głowy Wondena obręcz i pochylił się nad wykrzywioną, obrzmiałą twarzą.

– Żyje – wy dyszał z ulgą jeden z techników.

Rozdział 4

„Jest faktem, że mimo wytężonych działań socjonicznych i szeroko zakrojonej akcji oświatowej, ilość religiantów wzrosła, osiągając liczbę, która skłania do rekapitulacji doświadczeń i opracowania nowego, nie obciążonego przesądami badawczymi, paradygmatu działań”

Kai Jeremiash – praca habilitacyjna na stopień majora. (Archiwum główne Centralnego Instytutu Rozwoju Społeczeństwa)

– Napij się pan. Dobrze zrobi – Brabec podsunął Hornenowi szklankę, od której na kilometr jechało fuzlem. – Najlepsza księżycowa w mieście. Od dwudziestu lat ją pędzę i jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Co ja mówię, od trzydziestu…

Hornen machinalnie skinął głową, ale nie sięgnął po szklankę. Wszystkie te przepite, zaśmiardłe miasteczka Terei niezbyt się od siebie różniły i Hynien nie stanowiło wśród nich wyjątku. Może tylko było trochę większe. Przed secesją, wyglądało pewnie inaczej, do dziś nawet można było tu i ówdzie dostrzec jakieś ślady dawnej świetności. W pobliżu roiło się od kopalń i fabryk, piąta część eksportu Terei szła przez tutejszy kosmodrom. Potem wszystko to przestało być potrzebne. Kosmodrom włączono do rozbudowywanej bazy wojskowej, największej w strefie. Chyba nawet największej na całej planecie. To, co zostało z miasta, skupiło się wokół garnizonu. Panienki, gorzała, prochy. Cały pieprzony przemysł. Włócząc się przez parę godzin po mieście, Hornen bawił się w zgadywanie czym zajmują się mijani na ulicy przechodnie. Potem sprawdzał. Przeważnie trafiał. Część tyrała w niepozamykanych jeszcze fabrykach – odczyt ujawniał przewagę zmęczenia i apatii. Część w biurach i urzędach, których na całej Terei było pełno. Ale większość utrzymywała się pewnie z tego – jak oni to nazywali? Usługi dla ludności, o! Zakazane mordy, wygładzone mózgi. Kiedyś im na swój sposób sprzyjał. Każdy, kto rozbijał ten przeklęty system wydawał się sprzymierzeńcem. A potem, kiedy Instytut zaczął się na ostro dobierać do fajterów, ci wszarze sypali na wyścigi, pomagali bezpieczniakom jak mogli, byle tylko ochronić własne tyłki. Pokazywali się w holo, recytując wkute na pamięć kajania, jak to uczciwych kanciarzy zmuszano do wywrotowej działalności. Może zresztą kapowali od początku, bardzo możliwe. Powystrzelałby tych skurwieli. Może przez te pół roku w garze zmądrzał trochę, a może tylko zgorzkniał. Do diabła z tym bydłem, potrafią sobie poradzić bez niego. Potrafią sobie poradzić bez kogokolwiek.

Meliniarz kręcił się po zdemolowanym pokoju, nie spuszczając go z oka.

– Co się pan tak przyglądasz? Okradnę pana, czy co? – nie wytrzymał wreszcie Hornen.

– A bo to w takich czasach można komuś ufać? – odrzekł Brabec z rozbrajającą szczerością. – Tak sobie myślę, młody pan jesteś, niedoświadczony, rypnie się wam coś, a potem kłopoty. Tu był kiedyś taki jeden, też ciągle różne interesy robił. Forsy miał jak lodu, a mu ciągle było mało. Pół bloku wtedy na sąsiedniej ulicy wygruzili. Parę lat temu. Inwentarz mu cały rozpędzili, wojaki to wtedy wściekłe byli, bo on najlepsze dziwki w mieście miał, już się do nich zdążyli poprzyzwyczając. No, mało mu było, handlować z wojakami zaczął. Ale oni to za dobrze pilnowane, tylko się nieszczęście na łeb ściąga. Ja tam swój interes mam już od tylu lat i bez kaszany się obeszło. I swój rozum mam, w te prochy to mnie chcieli wrobić, ale się nie dałem. To bebechy od tego gniją, niech tym inni handlują. Co innego gorzałeczka, dobrze zrobi…

Hornen puszczał tę paplaninę mimo uszu. Wyczekał, aż dziadek odwróci się na chwilę, żeby wylać tę jego trutkę na zaskorupiałą od brudu podłogę pod oknem. Co ty, wszarzu, wiesz o facecie z sąsiedniej ulicy? Nazywali go Szczerbol, drobna szujka, a przecież się do czegoś przydał. Nawet nie zwróciłeś uwagi, stary ośle, że akcję na niego robili socjonicy, a nie pospolitniacy. Zresztą, czy ten degenerat widział kiedyś śledczych z Instytutu? Pewnie, u niego kaszany nie było. Co im taka swołocz przeszkadza? Tak, Hornen znał tę sprawę. Całej południowej grupie urwały się wtedy dostawy broni. Jednego dnia zwinęli wszystkich handlarzy, przez których to załatwiano. Od tego się zaczęło. Popełniono jednak błąd mieszając się z tym tłumkiem drobnych drani, złodziejaszków, cwaniaków, handlarzy i zbirów od mokrej roboty. Może przez pewien czas faktycznie, trudniej było bezpieczniakom wyłuskać fajterów. Ale potem sadzali ich za przestępstwa pospolite. Nawet bez tej odrobiny sławy, że się o coś walczyło, dla czegoś poświęcało. Chociaż… kto chciał, ten znał prawdę. Innych i tak to nie obchodziło.

A zresztą, umawiając się w tej melinie, robił przecież to samo.

– Jakoś nie przychodzi ten pana koleś, co? – gadał Brabec, snując się w tę i we w tę.

Nie twój parszywy interes, łachudro. Przyjdzie.

Rozległo się pukanie do drzwi. Brabec przerwał gadkę i, zamykając za sobą drzwi pokoju, poszedł wpuścić klientów. Nadeszła pora zakręcania kraników, pora, kiedy wszystkie męty z ulic zaczynały spływać do melin.

Hornen spojrzał na zegarek, potem pomacał dłonią ukryty za kołnierzem wzmacniacz. Taki sam, jakich używali policyjni szperacze. Ciekawe, skąd Sayen to wyciągnął. Z początku Hornen myślał, że po prostu zarżnęli jakiegoś kapucha w ciemnym zaułku. Teraz, kiedy jako tako poznał możliwości własnego sprzętu, wiedział, że do gościa z taką kostką za kołnierzem nie da się podejść niepostrzeżenie, żeby mu wsadzić nóż w plecy. Chyba, żeby miał wyłączony wzmacniacz. No, do diabła z tym, nie twój interes, Hornen.

Zapalił. Zza ściany dobiegały okrzyki bawiącego się towarzystwa. Wskazówki zegarka zbliżały się powoli do godziny, na którą się umówił. A jeżeli coś się stało? Wystarczy, że facetowi wlepili dodatkową służbę albo z jakichś tam powodów nie wypuścili go z bazy. Dobra, trzeba czekać.

Wreszcie, po paru minutach, drzwi pokoju otworzyły się. Stanął w nich Brabec wraz z łysiejącym, wysokim mężczyzną w ciemnym płaszczu.

– No. To ja was tu zostawię i przypilnuję, żeby wam towarzystwo nie przeszkadzało. Tylko skręcę jakiś flakon.

– Nie – Hornen pokręcił głową. – Przy interesach trzeba mieć czystą głowę.

– No, ale jak się już wszystko obgada, to trzeba interes oblać, bo nie wyjdzie. To zaraz…

– Nie – powtórzył Hornen ostrzej. – Idź pan już.