Выбрать главу

Do Rotteru zaczęły ściągać posiłki, i wcale nie stały bezczynnie. Ale nie mogły być wszędzie, a gdzie ich nie było, szerzyła się, jak to nazwał prezydent, zaraza. W każdym razie posiłkom nie brakowało roboty, przy której nieodpowiedzialny wybryk Hoga Belsky'ego zblakł i szybko zniknął w ludzkiej niepamięci.

Historia będzie zresztą o tych sprawach pisać i szeptać bardzo obszernie. Nie wspomni natomiast o Hogu Belskym, który szybko jej się znudził. Jakoś tak się złożyło, że bardzo długo nie pojawiał się w domu, aczkolwiek krócej, niż to pierwotnie zakładano. Prowadził przez ten czas bardzo uregulowany tryb życia, zerwał z nałogami, tak, że kiedy wreszcie wrócił, wszystkie jego frustracje stały się nieaktualne.

Tymczasem ludzie przez długi czas mieli lepsze tematy do Gadania niż roztrząsanie, jak to się wszystko zaczęło. W końcu nawet ci, którzy byli wtedy w tej właśnie hali, nie bardzo umieli sobie przypomnieć, jak właściwie nazywał się facet, który pierwszy stwierdził, że nie robi. Sam Hog także jakoś nie wyleczył się z małomówności, a nawet można powiedzieć, że uregulowany tryb życia pogłębił w nim tę cechę. Bardzo rzadko opowiadał komuś o swoich historycznych słowach – i tylko przy źródełku, przy kieliszku standardowy, wśród innych porzuconych kochanków historii. I gdyby przyszło mu do głowy zastanawiać się nad tym kiedykolwiek, na pewno nie umiałby powiedzieć, co takiego właściwie ta historia w nim zobaczyła.

Miasto wylewa się na ulicę.

– Sześć dwa siedem do czterdzieści, potrzebuję posiłków.

– Cztery dwa jeden, mam kolumnę około tysiąca z trzeciej estakady na kierunek dziesiąty.

– Czterdzieści do cztery dwa jeden, podrzucam ci sześć pancerek, blokuj ich.

– Czterdzieści, potrzebuję jeszcze dwa razy tyle!

– Kurwa, nie mam! Blokuj tym, co masz!

Miasto wrze. Z ulic, podjazdów, estakad przesiąka tłum. Filtry policyjnych patroli i blokad nie mogą zapobiec jego zbieraniu się na placach i rozwęźleniach przelotówek. W tych miejscach, rozrzuconych symetrycznie wokół centralnych gmachów miasta, formują się rosnące coraz szybciej jeziora ognistej lawy. Tłum, nie wiadomo skąd przybyły, tłum zawsze dotąd spokojny i posłuszny, wykipiał nagle z mieszkań, biur oraz fabryk i kotłuje się na ulicach.

Ale prawo nie śpi. Prawo jest zdecydowane bronić miasta. Ma czym. Jest przygotowane. Gniew nie mógł wykipieć nagle. Instytut zdążył wymodelować sytuację z prawdopodobieństwem sięgającym osiemdziesięciu procent, rozstawić piony na planszy miasta, ściągnąć dodatkowe jednostki gwardii i rozlokować je tuż za blokadami energetycznymi. Wystarczy tylko ogłosić ustalone od dawna hasła, włączyć zasilanie przygotowanych do pracy urządzeń centrum. Dopalając papierosy, przegryzając w pośpiechu ostatnie kęsy śniadania, sympatyczni panowie w nienagannych garniturach zajmują swoje miejsca za pulpitami.

Tłum ich nie widzi, zresztą do wnętrza budynku nie doleci żaden kamień ani butelka. Tłum widzi przed sobą tylko opancerzonych pałkarzy i ku nim kieruje całą swą furię. Ze wszystkich stron wyrusza ku środkowi miasta, tratując kordony. Wezbrana fala, powoli nabierając siły przetacza się ulicą jak lawina, zwalając po drodze pomniki poległych-za-was, co skrupulatnie rejestrują kamery holo z krążących bezustannie nad miastem flajterów. W zamieszaniu lecą szyby, słupy i inne drobne elementy miejskiego pejzażu, tu i ówdzie pojawiają się płomienie. W kilku miejscach drobniejsze oddziały porządkowe stają nagle przed przeważającym liczebnie tłumem. Nie zawsze udaje im się w porę wycofać.

Holomakieta centrum operacyjnego jest tego dnia urozmaicona, jak jeszcze nigdy. Żółte, zielone i czerwone kulki, prostopadłościany i czworościany krążą po niej, uwijając się w tę i we w tę wokół gęstniejącej w centrum masy. Makieta wygląda znacznie ciekawiej, niż samo miasto – pokazuje czystą sytuację taktyczną, nie śmierdzi gazem, nie czuć z niej potu, nie słychać spazmatycznego krzyku ani trzasku gruchotanych kości. Cieszy oko.

Sympatyczni panowie z namysłem przekazują kolorowym kulkom i prostopadłościanom rozważne, przemyślane polecenia.

– Trzy siedem cztery, odblokuj wlot szesnastej przecznicy, przepuść połowę, potem odetnij na jakiś czas, przesyłam ci ciężki sprzęt.

– Siedem dwa dwa, wspierasz zgrupowanie na szóstym węźle, dojście estakadą trzydzieści siedem od strony placu Milena, wykonać.

Krople wrzącej lawy są już blisko centrum i docentury strefy, zalewają główny plac miasta. Ale nie dotrą, droga jest dobrze broniona. Osłonięte plexonem twarze pełne są woli zwycięstwa. Rozkaz – i bez uprzedzenia potężna kolumna uderza dokładnie w środek tłumu, wchodzi w niego głębokim klinem. Wzmaga się krzyk, gęstnieje grad kamieni, plac w kilka chwil pokrywa się siwą mgłą. Rycerze Prawa działają sprawnie, posłuszni przemyślanym komendom. Tłum nie myśli. Tłum pierzcha, gdzie go biją i bije, gdzie przed nim pierzchają. To pozwala Stróżom Porządku panować nad sytuacją.

Ale – co poniewczasie stwierdzają panowie w centrum – dowódca zgrupowania popełnił w zamieszaniu błąd, kierując szarżę wprost w środek tłumu. Do pewnego momentu tłum ustępuje – potem zepchnięci w kupę, pozbawieni możliwości ucieczki, napierani ze wszystkich stron, bici i ogłuszeni petardami ludzie dostają szału. Padają gęsto pod ciosami elektrycznych pałek, ale ich furii nikt i nic nie może się oprzeć, jeszcze chwila i szyk pęka, hełmy i tarcze znikają pod nogami. Tłum faluje, w uniesieniu rusza naprzód jak burza, niosąc ze sobą ciężej poturbowanych.

Ale to oczywiście nie koniec. W zasadzie koniec, tak czy owak, może być tylko jeden, tłum może najwyżej starać się wyeliminować z zabawy jak największą ilość Rycerzy Prawa. Ma na tym polu duże osiągnięcia, ale nie jest w stanie wyeliminować ich wystarczająco wielu, żeby panowie w centrum stracili nad poczynaniami tłumu kontrolę.

Tak więc, po kilkuset metrach, nabija się tłum na kolejne uderzenie, tym razem silniejsze. To jadą opancerzone wozy, uzbrojone w granatniki i miotacze, nieczułe na kamienie, butelki z benzyną i tym podobne pociski. Za nimi ustawiono promienniki podczerwieni na naczepach. Kolumna, która spóźniła się na węzeł, teraz z trzech stron atakuje koncentrycznie tłum, podczas gdy dwa z jego boków pilnowane są przez silne kordony.

Dość tego. Dość.

W powietrzu jest gęsto, gęsto też jest na ulicach. Pierwsze zadanie już wykonano, tłum został unieszkodliwiony, rozproszony po ciasnych kanionach. Nic już nie zagraża gmachom władz. Pozostaje teraz oczyścić ulice. Podzielić ludzką masę na jak najdrobniejsze kawałki, powygniatać je w ulicach i zaułkach, zmiażdżyć, połamać ręce. Ma być spokój.

Jakiś oderwany od ludzkiego lodowca jęzor wpełza na osiemnastą estakadę i z jej wysokości zarzuca oddziały porządkowe gradem wyrwanych z nawierzchni, rozłupywanych w pośpiechu betonowych płyt, miażdżących bez trudu nawet gąsienicowe wozy. Estakada zamienia się powoli w ogołocony z betonowego runa stalowy szkielet, górujący nad zadymionym placem i wciąż sypiący nań gradem pocisków.

Tymczasem w zaułkach, pod betonowymi wstęgami, planowa akcja zamienia się w szereg drobnych gonitw i potyczek. Tu nikt nie patrzy, nikt się nie upomni. Nie ma litości. Kto dał się złapać, sam sobie jest winien.

– Nie! – Hornen wije się w oplocie łodyg. Nie tak! Gdyby mógł pokierować tym tłumem, o, inaczej by to wszystko wyglądało. Ale cały problem w tym, że tłumem absolutnie nikt nie może kierować. Zresztą, gdyby mógł, starczyłoby zamknąć kierującego.

Dym zasnuwa miasto. Na jednej z ulic szpaler potwornych, nieproporcjonalnych Rycerzy Prawa, zakutych od stóp do głów w stal i plexon. Aż miło patrzeć na ich pracę. Chrupią tylko łamane kości, bluzga na beton krew. Wprawdzie tłum, rozpędzony w jednym miejscu, po jakimś czasie zbiera się w trzech innych, ale bobasów wystarcza na oczyszczenie więcej niż jednej ulicy. No i nie są sami. Prawo jest już wszędzie. Na głowy sypią się zrzucane z flajterów granaty gazowe, w obłokach gryzącej mgły ludzie potykają się i przewracają, niektórzy wiją się w drgawach. Ulice na Terei to wąskie, głębokie wąwozy pomiędzy standardowymi blokami, wkrótce czerwona, gęsta mgła wypełnia je grubą warstwą. Gdzie się pojawi, tam robi się cicho i spokojnie. Trudniej jest na placach i estakadach; gaz niewiele tam pomaga, Rycerze Prawa muszą z trudem, krok po kroku wdeptywać opornych w ziemię. Szczególnie ciężko idzie na Osiemnastej Estakadzie. I jeszcze raz ogromne usługi oddają nieocenione bobasy. Nie znając strachu potrafią, choć z wielkimi stratami, sforsować rozpaczliwą obronę osaczonych na estakadzie bandytów. Wkrótce bandyci przestają stanowić problem.