Выбрать главу

Pomóc. W czym? Co on tu robi? Boże, są takie chwile, że już tak trudno człowiekowi żyć, że tylko o jedno chce prosić: żebyś odebrał mu wzrok i słuch, i żebyś odebrał mu rozum, bo oszaleje. I żebyś zabrał serce, bo go zabije.

Zniszczą ich. Stłamszą. A Federacja będzie to badać. I nikt nie zostanie zbawiony.

Ale przeklęte kolisko drgnęło i gdzieś się toczy. I może jednak – naprzód. Może jednak do przodu. Może coś się z tego wykluje. Jakiś lepszy świat, bez Instytutów, bez socjoników, bez morderców i bez dziwacznych człowieko-roślin z przerośniętymi mózgami. Świat w którym nic nie będzie racjonalnie planowane i sterowane, tylko ludzie będą tam po prostu żyli. Wierzył w to, że kiedyś będzie taki świat. Musiał w to wierzyć. Skoro nie zabrano mu oczu ani uszu, ani serca, ani rozumu, to musiał mieć wiarę, bo inaczej życie stałoby się najpotworniejszym piekłem, jakie może istnieć.

Przeciągnął dłońmi po mokrej twarzy, odpychając gwałtownie wyrastające z podłogi kłącze.

– Nie rób tego. To ci pomoże. Kłącze przyrosło do jego piersi, szarpnął je oburącz, podrywając się.

– Nie macie prawa! Ja muszę tam wrócić! Muszę… – rzucił się rozpaczliwie do ekranu, ale dziesiątki łodyg, które wyprysnęły nie wiadomo skąd oplotło go ze wszystkich stron i zacisnęły się mocno, unieruchamiając ręce i nogi. Szarpał się chwilę, potem nagle zwiotczał w ich uścisku.

– Nie macie prawa – szepnął.

– Nie rozumiemy cię – powiedział głos, spokojny i beznamiętny, w którym nie drgały żadne uczucia, w którym nie było absolutnie niczego, prócz szmeru powietrza. – Nie chcemy używać wobec ciebie przemocy. Musisz nam pomóc. Nasi specjaliści potrzebują kogoś o takiej właśnie emanacji, jak twoja.

Uniósł pusty wzrok na ekran, wpatrując się w błękitny owal Terei.

– Muszę tam wrócić – powtórzył, czując nagle ogromną, niemożliwą do pokonania senność. Jak przez mgłę docierało do niego, że zaciśnięty powój układa go i ciągnie do odsłaniającego się korytarza. Różowe kłącze przyrosło do jego skroni.

Potem widział jeszcze, jak łodygi wloką go przez zielone jelita do komory przetrwalników. Płat liścia nasunął się na oczy, zmuszając do zamknięcia powiek. Ogarnął go błogi spokój i bezwład, zniknęło ciało, potem, jedna po drugiej, zgasły myśli.

– Muszę tam wrócić – powtórzył jeszcze bezgłośnie, gdy aksamitne łodygi układały go w pulsującym, ciepłym gnieździe przetrwalnika.

Warszawa 1985-1988