Выбрать главу

Oficjalnie Czeng Frost zajmował w hierarchii bazy pozycję niezbyt wysoką; jednego z dwóch zastępców szefa żandarmerii w Hynien. Ale sam szef i jego pierwszy zastępca nie należeli do ludzi, którym Warnoff mógł zaufać. A ponieważ generał potrzebował żandarmerii, Frost mógł sobie chwilowo pozwalać na drobne niesubordynacje.

Czeng Frost był lubiany przez podwładnych i mógł liczyć wśród nich na posłuch. Wynikało to przede wszystkim z faktu, że nie lubili go przełożeni. Dowódca bazy, generał Verd, dawno już oświadczył mu, żeby cieszył się ze swojego stopnia i funkcji, bo wyżej nie podskoczy.

Trudno się tu nawet doszukać jakiejś osobistej niechęci któregoś z przełożonych. Każdy z nich, prywatnie, jak najbardziej go cenił, tyleż za fachowość i rzetelność, co za dyspozycyjność. Mimo to każdy wystrzegał się panicznie podpisania jakiegokolwiek wniosku, który mógłby narazić go na podejrzenie o forowanie zdolnego skądinąd kapitana.

Na drodze do kariery stanęło Frostowi nazwisko. Gdzie indziej może machniętoby na nie ręką. Ale nie w armii. Można było powiedzieć o nim wiele dobrego, lecz zawsze należało dodać na końcu: „tylko to wasze federacyjne nazwisko…”

Przed laty, gdy przebrzmiał wielki dzień secesji, a planeta Terea, po kilkunastu potyczkach i po dwóch sporych bitwach, opiewanych potem przez pisarzy i pokazywanych małym tereańczykom w holowizji, zdołała wyzwolić się z zależności od Federacji Ziemskiej, jej mieszkańcom potrzeba było jakiegoś prostego symbolu uzyskanej wolności. Trudno stwierdzić, kto pierwszy wpadł na pomysł, by uczynić tym symbolem nazwiska. Porwani entuzjazmem koloniści porzucali dawne nazwiska, zastępując je trzyliterowymi kodami, którymi podczas transportu oznaczano hibernacyjne pojemniki. Czasem wplatano między te trzy litery jeszcze jedną albo dwie, dla lepszego brzmienia. Tak sklecone miano dawało gwarancję, że ma się do czynienia z porządnym człowiekiem.

Na nieszczęście dla Czenga jego ojciec uparł się przy swoim starym, federacyjnym nazwisku. Próżno było dziś tłumaczyć, że całym sercem popierał on Milena, a jego upór wynikał jedynie z niezdrowego pragnienia oryginalności. „Oddów, Getów, Netów i im podobnych to tu będą tysiące” – mawiał. „A Frostów tylko dwóch, ja i mój syn”.

Toteż kapitan Frost nie próbował nic tłumaczyć, ani tym bardziej dokonywać spóźnionej zmiany nazwiska – gdyby zaczęto zwracać uwagę, jak się przedtem nazywał, byłby w jeszcze gorszej sytuacji niż teraz. Raniły go jednak boleśnie słowa dowódcy bazy i starał się dowieść, że mimo wszystko zasługuje na zaufanie.

Przez ostatnie lata udało mu się coś w tym względzie wskórać. Przede wszystkim, to właśnie jego wybrano spośród kilkudziesięciu wstępnie wyselekcjonowanych kandydatów do wąskiej grupy żołnierzy wysyłanych na specjalne szkolenie do Arpanu. Cel tego szkolenia poznał dopiero na miejscu i od razu zorientował się, że jego akcje idą w górę. Utwierdziło go to w przekonaniu o słuszności wybranej drogi. Mówiąc krótko, mimo młodego wieku Frost stał się człowiekiem nie mniej oddanym ideałom Milena niż niejeden stary generał, który porucznikowskie szlify zdobywał w bitwach z siłami Federacji. Dzięki temu i dzięki odbytemu kursowi był Warnoffowi w tej chwili i w tej sali po prostu niezbędny. Sam z kolei potrzebował Warnoffa, gdyż nadal nazywał się Czeng Frost, a dowódca bazy nazywał się Verd.

W ten oto sposób młody kapitan i stary generał stali się wspólnikami i kandydatami na randkę z plutonem egzekucyjnym.

Toteż Warnoff bez słowa słuchał relacji Prosta o jego spotkaniu z wysłannikiem Instytutu, nie zwracając uwagi na fakt, że kapitan rozsiadł się w fotelu dowódcy pola wzlotów.

– Odebrałbym to jako demonstracyjnie okazany brak zaufania – powiedział, gdy Frost skończył. – To podobne do socjoników. Zawsze uważają się za najmądrzejszych…

– Bardzo możliwe, panie generale. Prędzej czy później, jak sądzę, uznają, że bez nas w ogóle by ich nie było. Moi chłopcy są już w każdym razie gotowi.

– Jakieś problemy?

– Nie u mnie, panie generale.

– Ilu z nich wie?

– W pełni informowałem tylko dowódców plutonów. To na razie wystarczy.

Warnoff tylko skinął głową. Swoje myśli zawsze zachowywał wyłącznie dla siebie. Może dlatego podświadomie obawiał się Prosta.

– Myślę, że powinien pan wstać z tego fotela. Nie powinniśmy dostarczać ludziom przykładu rozluźnienia dyscypliny. Sytuacja… sami rozumiecie, właśnie teraz musimy okazać maksymalne zdyscyplinowanie.

Nie zabrzmiało to przekonywająco. Może dlatego, że Warnoff również nie siedział w swoim fotelu. Zupełnie podświadomie ulokował się przy szczycie stołu. Właściwie miał do tego miejsca pełne prawo. Generałowi Verd od dawna już należała się zasłużona emerytura, przed którą od dwóch lat bronił się rękami i nogami, uruchamiając wszystkie swoje stare dojścia w Arpanie i w piątce.

Frost skinął głową.

– Jeśli pan pozwoli, za chwilę, generale. Musiałem się dziś sporo nachodzić, żeby dopiąć wszystko na ostatni guzik.

Warnoff, zaciskając obwisłe wargi, pochylił się nad plikiem wydruków, które z przyzwyczajenia położył przed sobą. Zaczął przeglądać je z zainteresowaniem, dając Frostowi do zrozumienia, że nie mają na razie o czym rozmawiać. Jego wzrok błądził przez chwilę po wykresach orbity Niezidentyfikowanego Obiektu Kosmicznego DR-06. Znał je już oczywiście doskonale, podobnie jak materiały dotyczące Obiektu z poprzednich lat. Obiekt rejestrowano na Terei już po raz siódmy za pamięci Warnoffa. Pojawiał się co prawda dość niespodziewanie, bez żadnej regularności, była w tym jednak pewna uderzająca prawidłowość. Nadlatywał zawsze wtedy, gdy siły zbrojne i władze Terei miały na głowie zbyt wiele, by móc na jego przybycie należycie reagować. Wynurzał się z kosmicznej pustki, gdzieś pomiędzy Holnare a Pasem Zewnętrznym, i wchodził na bardzo szeroką orbitę wokół Terei, trzymając się poza zasięgiem statków przechwytujących. Tak było podczas rozruchów przed dwunastu laty, podczas rebelii komputerowej czy podczas rozbicia Roty. Za każdym razem dokonywał kilkudziesięciu okrążeń planety, nie wysyłając żadnych sygnałów i na żadne nie reagując, cichy i uśpiony jak zwykły kawał martwej skały. Po czym znienacka schodził z orbity i znikał z pola widzenia satelitów równie nagle, jak się przedtem pojawiał.

W dowództwie przyjęło się uważać obiekt za statek Federacji Ziemskiej. Nie mieli żadnych dowodów, tyle że stanowiło to w zasadzie jedyną rozsądną możliwość. O ile Warnoff sobie przypominał, tezę ową postawiono nie w sztabie, ale w wydziale prewencji Instytutu. Wyraźna zbieżność pojawiania się obiektu z przesileniami społecznymi na Terei ukazywała dobitnie, kim są wichrzyciele i na czyim żołdzie pozostają.

Zastępca dowódcy bazy Hynien był człowiekiem na tyle wysoko postawionym, by pojawienie się obiektu nie zaskoczyło go. Co prawda, od chwili zdławienia w zarodku przygotowywanej przez Rotę rebelii, na planecie panował spokój. Warnoffowi jawiło się jako oczywistość, że dobro Terei wymaga, aby jej mieszkańcy byli o tym przekonani. Sądził jednak, że katastrofa ekologiczna wywoła wkrótce kolejny, być może najpotężniejszy z dotychczasowych, wybuch. Na razie fakt katastrofy otoczono ścisłą tajemnicą i nawet Warnoff nic by nie wiedział, gdyby nie informacje generała Draviego. Stanowiąca jeszcze niedawno przedmiot ogólnej dumy racjonalna regulacja biosfery okazała się niewypałem. Od paru miesięcy już się o niej słyszało w holo, jakby, ni stąd ni z owad, temat przestał istnieć. Słyszało się za to – na razie z rzadka, pod koniec informacji – o trzy-centymetrowym chrząszczu, który mnożąc się w zastraszającym tempie, zżerał plantacje kwadrat po kwadracie. Mówiło się o tych chrząszczach tu i ówdzie, ale mało kto zdawał sobie sprawę z prawdziwych rozmiarów klęski i nieuchronności głodu.