– Ależ macie oko! – stwierdził z zachwytem Gusiew.
– Taka praca, kolego. No, dalejże, właź.
– Nieee… dziękuję – wymamrotał Gusiew. Narkolog mu się nawet spodobał – chłopak miał milą, szczerą twarz i zaraźliwy uśmiech. Ale sympatia to za mało, żeby asbek pozwolił mu się kłuć igiełkami.
– Idziesz na obchód, prawda? No to pozwólcie, że poprawimy wam zdrowie. Jeżeli was wypuszczę z rąk, popełnię grzech przeciwko etyce zawodowej.
– Po czym mnie poznałeś? – zapytał Gusiew, bez powodzenia usiłując znaleźć w swoim wyglądzie jakiś charakterystyczny, krzyczący szczegół.
– Po prostu masz bardzo specyficzną motorykę. Teraz oczywiście jest przytłumiona – następstwo intoksykacji. Ale mimo wszystko – jak się wie, czego szukać, to widać.
– Studiujesz psychiatrię? – domyślił się Gusiew.
– Odgadłeś. Przecież nie będę przez całe życie pijaczków po domach rozwoził. Dostawa – to tak, dla pieniędzy. Więc zapraszam na nasze gościnne łono.
– Nieee…
– Dlaczego?!
– Strach człowieka bierze.
– Tfu! Zechciej zrozumieć, za pięć minut wam ulży. A po kwadransiku, będziesz jak nowy.
– Ale ja na kacu zawsze mam stracha – przyznał się Gusiew. – Boję się samochodów, nisko latających gołębi i lekarzy morderców.
Z kabiny doleciał zdławiony chichot – kierowca podsłuchiwał. Narkolog zmierzył Gusiewa spojrzeniem, które lekarze rezerwują dla nieposłusznych dzieci.
– Można by was wziąć za temat pracy doktorskiej – stwierdził. – Szczególnie, gdy mowa o tych nisko latających gołębiach… Nie chcesz zastrzyku, zmieszam ci miksturkę. Ale na efekt trzeba będzie poczekać nieco dłużej. Posłuchaj, może chociaż zmierzę ci ciśnienie?
– A co, aż tak ze mną źle?
– No, jakoś tam przeżyjecie…
Gusiew poddał się i wlazł do furgonetki, mrucząc gniewnie: „Ależ wy, medycy, natrętni jesteście…”. Wewnątrz znalazł jeszcze jednego klienta SD – na dwóch krzesłach leżał rozwalony jakiś młody człowiek w galowym mundurze chorążego marynarki. Czapkę miał marynarz zsuniętą na nos, z boku wysunęły się spod niej niesforne jasne kędziory.
– Flota, baczność! – rzucił mu Gusiew. Marynarz nie zareagował.
Gusiew ciśnienie miał znacznie obniżone.
– No to weź choć walokordin – zaproponował lekarz.
– A co, nie masz nic lepszego do roboty?
– W tym sęk, kolego. Nuda, aż strach. Trzecią godzinę już jeździmy, żeby choć kto pod koła wleciał… We wrześniu w ogóle niewielu pijanych się trafia, ludzie w zasadzie pracują, odtwarzając naderwaną podczas urlopów równowagę finansową.
– A ten? – Gusiew wskazał kciukiem przez ramię. – Czemu go do domu nie odwieziecie?
– Towarzyszu kapitanie pierwszej rangi, miczman Charitonow! – dość niespodziewanie oznajmił otaczającej go przestrzeni wilk morski. Po czym głośno chlipnął i znów się wyłączył.
– To miczman Charitonow – wyjaśnił lekarz, odliczając krople.
– Sam widzę, że nie admirał Nachimow…
– Proszę, pij. Nie można biedaka odwieźć do domu, jest na służbie. Nie awansuje do Sztabu Generalnego. No nic, sam osobiście taki koktajl mu w żyłę strzeliłem…
Gusiew przełknął lekarstwo.
– Dziękuję – kiwnął głową zwracając szklankę. – Doktorze? Mogę zadać pytanie nie na temat?
– Zależy, jak bardzo nie na temat – uśmiechnął się doktor. Gusiew przez chwilę zwlekał – nie pamiętał, żeby ktokolwiek tak rozmawiał z przedstawicielem brakarzy – ale zaraz zrozumiał, w czym rzecz: Medyk absolutnie nie bał się ASB. I było to szczere – z pewnością miał idealnie czyste sumienie. „Więcej nam takich…”
– Wy co, wszystkich pacjentów traktujecie jednakowo?
– Jasna sprawa. Tak przysięgałem.
– Przysięga to piękna rzecz. Ale tak zwyczajnie, po ludzku? W każdym przypadku ludzie są różni, i jeden na przykład okazuje się sympatyczny, a drugi przeciwnie, paskudny, aż rzygać się chce. Jak sobie z tym dajecie radę?
– Z początku starałem się abstrahować – to znaczy, rozpatrywałem przypadek z punktu widzenia lekarskiego obowiązku. A potem… chyba przywykłem. Zresztą, nad chorym łatwo się ulitować, jakim by nie był bydlakiem. Wszyscy cierpią jednakowo.
– Ulitować się… – Gusiew kiwnął głową. – Ulitować się…
– Chyba zaczynam rozumieć – stwierdził lekarz. – Macie jakiś skomplikowany problem?
Brakarz się zmieszał.
– Jakby tu rzec… – wymamrotał. – Chyba nie. Medyk czasami musi potraktować pacjenta surowo, nawet sprawić mu ból, żeby chory wyzdrowiał. A ja… A my musimy sprawić czasami ból jednemu człowiekowi, żeby innym było dobrze.
– Nie widzę zbyt wielkiej różnicy – powiedział stanowczo lekarz.
– A jest pewnie w tym, że nas szkolą, żebyśmy specjalnie się nie litowali nad swoimi klientami. Nawet czasami prowokujemy z nimi bójkę, żeby nie było wstyd. I wydaje mi się…
– No, tego by jeszcze brakowało, żebyście ich żałowali! – przerwał mu lekarz. – Tak to zwariujecie, i niedługo będziecie musieli czekać.
„No proszę, oto przyszło nowe pokolenie – mignęło brakarzowi w głowie. – Doigraliśmy się. Powiedzieć to mojemu staruszkowi – ze szczęścia umrze. Nie, chyba się pomyliłem – takich i za darmo lepiej nie brać”.
– Jesteś młody. Ile masz lat, jeżeli wolno zapytać?
– Dwadzieścia dwa.
– No, no… – uśmiechnął się Gusiew. – Wszystko bym oddał, byle tylko znów mieć dwadzieścia dwa lata.
– A ty masz gdzieś tak pod czterdziestkę? Tak czy owak, kolego, nie czuję do was żadnego obrzydzenia. No to odpowiedziałem na wasze pytanie, czy nie tak?
Gusiew kiwnął głową, w milczeniu wysiadł z furgonetki i zatrzymał się na chwilę, przytrzymując dłonią drzwi.
– Jesteś znacznie bardziej przenikliwy, niż mi się z początku wydało – stwierdził. – W rzeczy samej chciałem się przekonać, czy nie czujecie do mnie odrazy. Dziękuję za pomoc i uwagę. I jeszcze jedno. Chcesz dobrej rady? Przyda się w życiu. Nigdy, dobrze to zapamiętaj, nigdy i w żadnych okolicznościach nie nazywaj brakarza kolegą. Obaj pracujemy dla społeczeństwa, ale zajmujemy się całkowicie różnymi sprawami.
– Wcale nie. Obaj leczymy – sprzeciwił się lekarz.
– Młodzieńcze, z takimi poglądami powinieneś pracować w ASB, a nie zbierać z ulic chorych – prychnął Gusiew.
– Ależ ja będę pracował w ASB. Już za rok. Biorą mnie jako stażystę do pionu medycznego. Możliwe, iż jeszcze się zobaczymy.
– Aaa… No tak. Oczywiście. Rozumiem – Gusiew zamknął drzwi i ruszył w swoją stronę.