– Mam do was pytanie. Powiedzcie mi, czy to prawda, że ASB niedługo ma zostać rozformowana?
– Nie wiem, jak szybko to nastąpi. Ale według mojej opinii, decyzja została już podjęta. Społeczeństwa nie można terroryzować bez końca.
– Terroryzować? – zdziwił się staruch. – Kto wam coś takiego powiedział? Połowa Rosji dosłownie się za was modli! Wykonujecie niezwykle potrzebną robotę.
– Już zrobiliśmy. Niewiele zostało.
– Dziwnie jest coś takiego usłyszeć od pełnomocnika ASB. Ale… pozwolicie, że się pożegnam. – Dziadyga wyprostował się, skłonił głowę jakby pozdrawiał towarzysza broni i odszedł.
Gusiew gryzł wargi i patrzył w szerokie plecy starca. Kusiło go, żeby dogonić dziadygę i zapytać, czy dosłużył się generalskiego stopnia. Dyżurna i jej zmienniczka szeptały coś do siebie za plecami brakarza.
– Więc pokażecie mi, gdzie mogę umyć ręce? – zwrócił się Gusiew do dorodnej pracowniczki metra.
– Ależ tak, chodźmy.
Pies ruszył w ślad za nimi i Gusiew pomyślał, że pojawił się nowy problem – jak możliwie łagodnie uwolnić się od towarzystwa dyszącego wdzięcznością stworzenia. U boku brakarza kroczyła ponuro dyżurna, która dręczyła samą siebie rozważaniami o swojej niewesołej, z powodu opuszczenia stanowiska pracy, przyszłości. Kilkanaście kroków przeszli w milczeniu i Gusiew poczuł, że pies zaraz się sam odczepi, ale dojadło mu towarzystwo trzęsącej się ze strachu kobiety.
– Wybaczcie, że was przestraszyłem – odezwał się. – Uwierzcie mi, nie stawiam wam żadnych zarzutów.
– Naprawdę mnie pan nie ukarze? – zdumiała się kobieta.
– Za co? – zdziwił się Gusiew. – Za to, że naruszyła pani obowiązki służbowe i opuściła posterunek w strefie podwyższonego ryzyka, bo nie mogła pani patrzeć na cierpienia żywego stworzenia? Bez przesady. Po prostu zrobiło się pani żal tego psa. Jeżeli nawet kobiety przestaną się u nas poddawać impulsom miłosierdzia, to cały naród może się powiesić. Ot, poddaliście się chwilowej słabości… Bywa.
– Przyjechał naczelnik i zrobił nam dodatkowy instruktaż – usprawiedliwiała się dyżurna. – Wezwałam pomoc, patrzę, a tu nikt się nie zgłasza. Pies, wiadomo, nie człowiek – może pocierpieć. Zresztą pasażerów niewielu, pracują tylko dwie taśmy… Czekam pięć minut, dziesięć… No, w końcu skoczyłam i biegiem… Gdyby nie to, nigdy bym…
– A czemu zrobił instruktaż w czasie pracy? Myślałem, że w metro muszą przestrzegać regulaminu.
– Jedni muszą, a drudzy nie…
Gusiew spojrzał na zegarek.
– Szkoda, że spóźniam się do pracy. A może chcielibyście, żebym trochę się tu zatrzymał i zbadał sprawę jego wykroczenia? Ale nie… Pani pierwsza miałaby nieprzyjemności.
– Jasne! – uśmiechnęła się kobieta. – Zjedliby mnie żywcem!
– Sama pani widzi – stwierdził Gusiew. – Ja też muszę dokonywać wyboru pomiędzy obowiązkiem, a uczuciem litości. Nieustannie. Każdego dnia.
Po stacji kręcili się bezczynnie dwaj milicjanci. Gusiew przypomniał sobie dzielnicowego Muraszkina i pomyślał, że ten z pewnością wyczułby uwięzionego w eskalatorze psa z odległości kilometra. „Najlepsi obrońcy i ratownicy to ludzie nieco stuknięci. Dopóki mają kogo ratować i bronić, będzie porządek… Ale jak już obronią i uratują wszystkich co do jednego? Co wtedy?”
Historyczne analogie podsuwały Gusiewowi myśl, że w takich chwilach bohaterscy obrońcy sami stają się źródłem piekielnego zamieszania. Bo muszą mieć kogo bronić.
No, chyba że w porę pojawią się nowi, lepsi bohaterowie, którzy obronią społeczeństwo, tępiąc tych pierwszych.
ROZDZIAŁ TRZECI
Stwierdzić stanowczo można tylko jedno: ludzkie języki i upływ czasu nie dodały niczego do świadectw jego okrucieństw. Czasami dokonywał czynów bohaterskich, ale nie był bohaterem, tylko psychopatą.
Oddział Centralny zajmował dwie bramy w idącym wkrótce do rozbiórki monumentalnym gmachu wzniesionym w roku 1903. Przed stu laty domek był z pewnością niczego sobie, ale potem przyszli bolszewicy. Kierowani swoim historycznym zadaniem wpakowania jak największej liczby hołoty do pańskich apartamentów, wykopali pod domem głębokie piwnice i dodali dwa piętra z góry. Budynek trzymał się, trzymał, a potem przestał się trzymać i zaczął pękać w szwach. Gdyby chodziło o dom położony w jakimś innym, oddalonym od centrum rejonie, władze gwizdałyby na to koncertowo, aż w końcu przez szczeliny w ścianach zaczęłyby przedostawać się do środka łażące bezpańsko psy i koty. Ale ten stał w odległości pół kilometra od Kremla, więc szybciutko poprzewiercano ściany, a przez otwory przepuszczono grube liny ściągające, na których mieszkańcy porozpinali sznury do suszenia bielizny. Gusiew zjawił się tu z pierwszą falą pracowników ASB, którzy tworzyli biura Centralnego i osobiście zrywał te natłuszczone linki, na które jakoś nieswojo było patrzeć. Mimo woli w głowie pojawiał się obraz: stalker z workiem pełnym rozmaitych znalezisk pełznie przez błocko, a nad jego głową cichutko się kołyszą takie same brodate sznury.
„Tak, ze sztucznym rozbawieniem i chichotami kruszyliśmy ścianki działowe i taszczyliśmy meble, a wszyscy patrzyli na chłopaków i myśleli: wypisz, wymaluj, stalkerzy. Pchają się gdzieś z maniackim uporem, zdobywają nie wiadomo co i giną też nie wiadomo dla jakiej idei. Czyżbym był taki jak oni? Nie, ja z pewnością nie. A wewnętrzny głosik pokpiwał: otwórz oczy, gołąbeczku! Oczywiście, że ty też. Nikt cię przecież nie prosił na linię ognia – sam polazłeś. Jak to, nikt nie prosił? Sam prosiłem. Prawie na kolanach błagałem, żeby mnie wzięli. I argumenty im przytaczałem. Żądałem kategorycznie”.
Gusiew chwycił za klamkę drzwi wejściowych i pociągnął nie bez wysiłku. Drzwi skrzypnęły ponuro, otworzyły się na jakieś trzydzieści centymetrów, utknęły, ale mimo wszystko ustąpiły i jeszcze się trochę rozwarły. Gusiew z trudem przelazł na drugą stronę i od razu nadział się na idącą po schodach w dół dzienną zmianę. Wyraz twarzy „dzienników” wcale mu się nie spodobał.
Pozdrawiano go dość obojętnie, ktoś nawet podał mu rękę, ale przeważnie wszyscy chrząkali na powitanie i odwracali wzrok. Nikt już nie miał spraw do Pe Gusiewa, agenta specjalnego z licencją na zabijanie. „A może sam się nakręcam? – pomyślał Gusiew. – Zmęczyli się ludzie. I z pewnością znów kogoś z naszych stuknęli”.
Na półpiętrze trzeciej kondygnacji palili, gestykulowali gwałtownie i kunsztownie klęli członkowie grupy patrolowej Daniłowa. Cztery trójki całkowicie zamykały przejście i Gusiew chcąc nie chcąc musiał torować sobie drogę. I od razu poprawił mu się nastrój – niezależnie od ogólnego podniecenia i nerwowości, wszyscy go zauważyli, i zaczęli klepać po ramieniu i podawać ręce. Albo Gusiew jeszcze się ostatecznie nie skończył, albo nie wszyscy podzielali to mniemanie – a może istotnie sam siebie nakręcał.
Daniłow akurat wykrzykiwał ku drzwiom biura długą serię wyrażeń powszechnie uznawanych za bardzo obraźliwe, kiedy Gusiew ujął go za łokieć.