– Słuchajcie, więc jak, popatrzycie na fotki? – zapytał Myszkin. – Za piętnaście minut ruszamy. Większy „karawan”„powinien już być na miejscu. I zechciejcie łaskawie, jak to się mówi, kończyć dyskusję.
– Już skończyliśmy – stwierdził Kalinin. – Tylko że… Więc tak, majorze. Dobrze to powiedziałeś – dopóki jesteśmy, trzeba korzystać z okazji. Bo niedługo nas nie będzie. Ty, oczywiście, za bardzo się tym nie przejmiesz. Ale ludzie… Ludzie jeszcze sobie o nas przypomną. Dlatego że wy tego kraju durniów nie utrzymacie. Wspomnisz jeszcze moje słowo, nie utrzymacie. Tu jeszcze trzeba brakować i brakować. Co setnego za łeb i na Kołymę. To tyle.
Major chciał chyba jeszcze coś powiedzieć, ale się rozmyślił.
– No to gasimy światło – podsumował Myszkin. – Dalej chłopcy, wbijajcie sobie w pamięć paskudne mordy. Żeby nikogo nie wypuścić z saka…
Siłownia w saunie zajmowała cały niski parter budynku. Dawniej Myszkin otaczał takie lokale ze wszystkich stron, a potem urządzał spektakl z gromko wygłaszanym przez głośniki ultimatum i innymi teatralnymi efektami. W takich przypadkach osaczeni najczęściej ukrywali gdzie popadnie broń oraz inne kompromitujące materiały i przedmioty, a następnie z ponurymi minami maszerowali prosto w ręce brakarzy, zdając się na łaskę losu. Okoliczna ludność zwieszała się z okien i miała nielichą uciechę patrząc, jak jest strzeżona i chroniona. Niekiedy nawet dodawano brakarzom ducha radosnymi okrzykami – sceny wypalania ogniem gniazd występku osobliwie przypadały do serca najmniej wykształconym emerytom.
Oczywiście zdarzały się wypadki, w których kompletnie zaskoczeni podejrzani obiektywnie oceniali swoje szanse przeżycia i stawali okoniem. W takich przypadkach Myszkin wygłaszał swoje słynne: „Krótko mówiąc, jeżeli gadzina nie chce się poddać, to trzeba ją zniszczyć!”, spokojnych obywateli proszono, żeby się odsunęli od okien i rozpoczynano kanonadę. Niestety, nawet najbardziej lojalny i miłujący prawo obywatel strasznie nie lubi patrzeć na krwawe jatki i trupy, choćby i bandyckie. W telewizorni z przyjemnością patrzy, jak rozmaici zbryzgani krwią obrońcy prawa załatwiają łajdaków hurtem i bezwzględnie, ale od prostackiej rzeczywistości odwraca nos. Początkowo ASB nie zwracało uwagi na takie subtelności. Ale od pewnego momentu, w którym się okazało, że stopień społecznej aprobaty dla działań Agencji leci na mordę z powodu okazywanej przez jej ludzi krwiożerczości, zaczęto kłaść nacisk na taktykę kociego podejścia pod ofiary. Zasadzki, skryte przenikanie do wnętrza budynków, żadnych tam porozbijanych szyb i jak najmniej przemocy, która mogła wpaść w oko postronnemu obserwatorowi. W raportach wszystko wychodziło na cacy. W życiu bywało różnie. Ale w minionym roku pracę brakarzy krępowały silnie podkreślane na wszelkich odprawach zasady – jak najmniej niepokojenia osób postronnych. Szczególnie w nocy, kiedy podatnicy powinni realizować swoje konstytucyjne prawo do odpoczynku.
Dlatego też Myszkin, zamiast zablokowania dróg ucieczki i proponowania klientom, żeby poddali się po dobroci, wybrał inną drogę, znacznie bardziej niebezpieczną dla swoich podkomendnych, ale względnie cichą.
Gdy na ekranie ukazał się schemat i plan siłowni, dowódca grupy rozstawienie swoich sił oznaczał literalnie dwoma słowami. Ale bezpośrednio na miejscu Waluszka zdumiało, jak szybko i sprawnie działali jego ludzie. Wszystkie pozycje grupa zajęła w kilka sekund. I niespodziewanie dla siebie samego Waluszek znalazł się w odległości dwóch kroków od paradnego wejścia do klubu sportowego, które zaraz miał szturmować.
Tuż obok za rogiem czekał na swój moment wielki „karawan” – kryta ciężarówka z napisem „Pieczywo” na burcie. Przed chwilą kogoś z niej wyprowadzono, ale Waluszek nie zdążył spostrzec, kto to był.
Obok Myszkina stało czterech z jego sześciu przewodników – pozostali rozprowadzili grupę wzdłuż domu i do tylnego wyjścia. Nieopodal kręcił się major. I był tu Gusiew, który zwrócił się do Waluszka i rzucił tonem rozkazu:
– Zostajesz przy wejściu i wystrzelasz wszystkich, których ci wskażą. W razie czego cię wezwę.
Waluszek, który liczył na jakieś ważniejsze zadanie, westchnął z rozczarowaniem. Wyciągnął igielnik i znieruchomiał ze swoją pneumatyczną zabawką w ręce. W tej samej chwili Gusiew, Myszkin i przewodnicy też wyciągnęli broń. Ale to dopiero były kopyta!
Myszkin miał „berettę”, bardzo podobną do tej Gusiewa, tylko o połowę większą i ze dwa razy cięższą. Coś takiego Waluszek widział tylko na filmach – to już nie był pistolet, a cały automat z wydłużonym magazynkiem i dodatkowym uchwytem pod lufą. A pozostali… Jeden miał „Glocka”, inny wojskowego „Colta”, choć ten też był jakiś podrasowany, gdzieś mignął czarujący „Sig-sauer”, i jeszcze jedna nieprzyzwoicie wręcz wielka armata, którą Waluszek uznał za osławione „Magnum”, choć nie był pewien swego.
Nikt nie przeładował broni. Naboje już w komorach.
„Boże, co oni takiego kombinują” – zdumiał się Waluszek.
– Jazda! – syknął Myszkin.
Zdecydowanym krokiem brakarza wyszedł zza rogu i podszedł do drzwi klubu. Przed samymi drzwiami przestępował z nogi na nogę jakiś niewyraźny typ, a nieopodal przylgnęło do ściany dwóch chłopaków z igielnikami. „Aaa… to jego przywieźli w karawanie… – domyślił się Waluszek. – Członek klubu. Bałwan jestem, wcześniej powinienem na to wpaść, przecież mamy wejść dyskretnie…”
Ciężkie opancerzone drzwi zaczęły się powoli otwierać. Stojący przed nimi mężczyzna cofnął się i natychmiast potem na jego miejscu znalazł się Myszkin.
Kilka następnych sekund na zawsze odbiło się w pamięci Waluszka jako straszliwa i bezładna szamotanina i rozgardiasz – zewsząd słuchać było przytłumione posapy wanie, sypały się rzucane półgłosem komendy i stłumione przekleństwa. Dwa razy cicho chrupnął igielnik. Pod nogami dygotało coś żywego i pojękującego. Żadnego bohaterstwa, zwykła, codzienna i nieco nudna robota.
Brakarze stłumiwszy opór ochrony wdarli się poprzez wąski korytarz do niewielkiego pomieszczenia z barem i kilkoma drzwiami. Na widok przybyszów przenikliwie rozdarła się jakaś wymalowana pannica, a mocno już podpity barczysty dryblas wybałuszył na nich oczy. Barman, który najwyraźniej bywał już w rozmaitych opałach, natychmiast podniósł ręce nad głowę.
– ASB! – zagrzmiał Myszkin. – Macie prawo do stawiania oporu!
Waluszek się obejrzał – na podłodze leżeli dwaj ludzie w uniformach ochroniarzy. Nieco dalej stał niepozorny major, spokojnie palący papierosa.
Przewodnicy kopniakami otwierali drzwi i znikali w znajdujących się za nimi pomieszczeniach. Zaraz potem z głębi dolatywały odgłosy szamotaniny, okrzyki zdziwienia i rozkazy: – „Nie wstawać! ASB”, „Stać! ASB!”, „Cisza! ASB”. Po tym ostatnim rzeczywiście zapadła cisza.
Niezbyt głośny świst. Waluszka ktoś silnie pchnął w ramię. Obejrzał się – to Gusiew kierował go tam, skąd gwizdano. Waluszek dał nura do środka. Okazało się, że to szatnia, w której jeden z przewodników trzymał na muszce trzech na poły rozebranych młodych ludzi.
– Pozwól im się ubrać – polecił przewodnik. – Nie będziemy gołych ciągnąć za sobą.