Bezwarunkowo błędnie są postulowane w książce fundamentalne zasady wzajemnych stosunków ASB i milicji. „Zarządzenie 102” bezwzględnie związało ze sobą obie struktury pod względem organizacyjnym, czynnik ludzki i tu jednak wniósł swoje korekty. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych na wszelkie sposoby uchylało się od kontaktów z brakarzami, tak na poziomie wyższego dowództwa, jak w przypadku zwykłego inspektora dzielnicowego. Owszem, nie da się zaprzeczyć, że ASB bardzo aktywnie wykorzystywało milicyjne „naprowadzanie”. Wszystkie działania operacyjno-śledcze w kraju przeprowadzali jak przedtem specjaliści MSW (w Agencji takich po prostu nie było, cokolwiek by o tym mówili niekompetentni dziennikarze, zastępujący wymysłami realną wiedzę). Dane dotyczące osobników podpadających pod „jurysdykcję” ASB przesyłano do Agencji dość sprawnie. Celowo jednak kreślone przez autora ciepłe stosunki pomiędzy brakarzami, wymyślane w zależności od potrzeby, są takim samym fałszem, jak epizod, w którym ment [2] z samobójczą odwagą nazywa Gusiewa hersztem morderców. Owszem, ASB wzięło na siebie część milicyjnej roboty, ale robiło to po pierwsze czysto mechanicznie, a po drugie wyjątkowo topornie. Było po prostu tak, że znaczna część przestępców, których „Zarządzenie 102” umieszczało w kategorii wrogów narodu, była zatrzymywana – choć hańbą jest nadawanie takiej nazwy tej procedurze – i rozstrzeliwana przez pracowników Agencji.
Czy należy przez to rozumieć, że milicja kryła się za plecami brakarzy i spokojnie czekała na chwilę, w której pozwoli się jej na ponownie zajęcie należnego miejsca? Czy mamy myśleć, że milicjant uśmiechał się w oczy „pełnomocnika”, a gdy ten go mijał, spluwał za nim przez lewe ramię, żeby się zaraz potem przeżegnać? Pierwsze twierdzenie jest nieprawdziwe z samej zasady. Drugie – że zapędzeni do kąta milicjanci znaleźli się w skrajnie niedogodnej sytuacji – najpewniej jest absolutnie prawdziwe. Oczywiście, musieli milcząco czekać na swoją kolej. Głupio jednak rozumowałby ten, kto myślałby, że to oczekiwanie pełne było sarkastycznej radości (wy robicie za nas brudną robotę, a my nie mamy z tym niczego wspólnego). Ludzka nienawiść znacznie częściej zresztą zwracała się ku mentom, niż ku brakarzom. Przecież odpowiedzią na wybuch słusznego gniewu i ostrych słów skierowanych przeciwko stojącemu ponad prawem pracownikowi ASB, mógłby być zabójczy wystrzał.
W książce praktycznie nie poruszono stanowiska Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, a dokładniej nic się nie mówi o wyraźnie zarysowanej linii rozpadu, dzielącego duchowieństwo. Jak wiadomo, oprócz niesławnej pamięci o. Ermogena, który ogłosił ASB Wojskiem Chrystusowym, w annałach historii zapisano i świetlaną sylwetkę zmarłego na katordze o. Walentyna (Pokrowskiego). Z niepojętych przyczyn Rosyjska Cerkiew Prawosławna do dzisiaj zwleka z kanonizacją tego ostatniego.
Z nietypowym dla rosyjskiego pisarza zuchwalstwem pominięto w książce problem europejski. Można by pomyśleć, że problem ten dla autora w ogóle nie istniał. A przecież można wysnuć dostatecznie mocno poparte dowodami przypuszczenia, że w opisywanym okresie problem ten rysował się szczególnie wyraźnie i dyskryminacja mniejszości narodowych na terytorium Związku prześcignęła nawet rekordowe wskaźniki czasów jelcynowskich. Oczywiście, rozstrzelano pewną liczbę Żydów – ale działo się to wyłącznie podczas pierwszych lat Wybrakówki – zwykle za przestępstwa związane z wywozem kapitałów (czy trzeba w tym miejscu przypominać, że wedle najbardziej ostrożnych ocen blisko 70% rosyjskich pieniędzy, które podczas minionych dziesięciu lat przepłynęły za granicę, zostało wywiezione przez Żydów?). Prawdopodobnie twierdzenie to nie ma zbyt wielkiej siły dla autora. On w ogóle bardziej jest skłonny do mydlenia czytelnikowi oczu legendami, znacznie bardziej go interesuje rozwinięcie tematu „Memorandum Ptaszkina” i grzebanie się w psychologii brakarza, niż odsłanianie prawdziwych mechanizmów, które zrodziły Rząd Zaufania Narodowego i przymusiły Rosjan do niszczenia i unicestwiania na masową skalę ludzi sobie podobnych. Trzeba też wyraźnie stwierdzić, że w ASB w ogóle nie było Żydów! Nie przyjmowano ich tam ze względów zasadniczych.
Nawet na terytorium Białorusi w oddziałach ASB pracowali wyłącznie Iwanowowie, Pietrowowie i Sidorowowie, w większej części importowani z Rosji. Braciom Słowianom nie przynosi honoru fakt, że podejrzanie lekko pogodzili się z absurdalną tezą, iż Rosjanie są od nich lepsi w szybkości reakcji i wyobraźni, potrzebnych przy pracy operacyjnej. Z tym, że szybciej kojarzący Rosjanie odwykli już od nazywania Białorusi swoim krajem. W najlepszym przypadku patrzyli na sojusznicze państwo jak na okupowane terytorium – jałowe, nikomu niepotrzebne, pozbawione surowców mineralnych i zalewające rosyjskie miasta tłumami tanich robotników sezonowych. Tych ostatnich szczególnie zaciekle ścigali moskiewscy brakarze – i po pewnym czasie natknięcie się w stolicy na „robola” z Białorusi było tak samo niemal nieprawdopodobne, jak spotkanie żywego Cygana. Można więc z całkowitą pewnością stwierdzić, że ASB jako struktura zebrała w swoich szeregach psychopatów i wykonywała niektóre społeczne zamówienia z tą samą łatwością, z jaką je tworzyła.
Co się tyczy Cyganów, to ich po prostu kopniakami przepędzono z kraju, wysiedliwszy za granice Związku – a można było ich pozabijać. Były w tym pewne rachuby strategiczne – przedstawiciele rosyjskiej cygańskiej diaspory nie wyobrażali już sobie życia bez aktywnego organizowania handlu narkotykami i Rząd Narodowego Zaufania bez najmniejszego skrępowania „dogodził sąsiadom” (zwłaszcza przekornej Ukrainie, która wybiła się na niepodległość), nasławszy na nich tłumy elementów aspołecznych z kieszeniami pełnymi trucizny. O tym, jak trudne okazało się wykorzenienie cygańskiego elementu kryminalnego ze społeczeństwa, zaświadcza nawet Gusiew – wspomniana przezeń bezwzględna strzelanina brakarzy z mentami na rynku Kijowskim w Moskwie jest faktem. A rozpętała się z powodu Cyganów, których panoszenie miejscowi milicjanci traktowali – łagodnie mówiąc – w miarę przychylnie. ASB z właściwą sobie bezpośredniością i taktem spadła na miejsce jak szarańcza – w takiej liczbie, że milicjanci nie mieli najmniejszych szans na wygraną – i to mimo teoretycznej przewagi w jakości posiadanej broni. Pociski z milicyjnych automatów AKSU (w szczególności zaś „klin”) bez wysiłku przebijały lekkie pancerne kurtki „brakarzy”, skonstruowane dla ochrony przed kulami z pistoletów, albo zwalały przeciwników z nóg. Ale za to przydziałowe „igielniki” pozwalały pełnomocnikowi ASB beztrosko siać ogniem po tłumie, waląc winnych i niewinnych (nie zachowały się statystyki wypadków, kiedy paralizatory zabijały ofiary, ale rozmaici specjaliści oceniają liczbę „niezaplanowanych braków” w wyniku indywidualnych „pomyłek” jako nie wyższą, od pięciu, sześciu procent). Tak czy inaczej, pierwsze bardziej zdecydowane próby opornej reakcji mentów sprowokowały takie otwarcie zmasowanego ognia, że po kilku sekundach na ziemi leżeli literalnie wszyscy obecni na miejscu, w tym i kilku asbeków, skoszonych przez swoich. Z milicjantów do domu wróciło jedynie dwóch, przy czym jeden stracił rozum i ostatecznie też został wybrakowany, z drugim udało mi się porozmawiać, ale okazało się, że jest człowiekiem całkowicie i bezdyskusyjnie złamanym. Z jego relacji wynikało, że przesłuchujący go funkcjonariusze ASB odnosili się do niego z przesadną nawet poprawnością i życzliwością. Nie pamiętał żadnych prób przesłuchań za pomocą środków psychotropowych, odniosłem jednak wrażenie, iż w charakterze „serum prawdy” wykorzystano jakiś nieznany preparat, albo przesłuchiwany został poddany wpływom hipnotycznym.