Выбрать главу

Podczas każdego bożego dnia, podczas każdej godziny i podczas każdej chwili status brakarza chronił Gusiewa przed nim samym. Robota trzymała go niczym uzda, nie pozwalała mu się rozpić, albo stracić rozum. A przede wszystkim, nie zostawiała mu czasu na rozmyślania o tym, kim jest i po co żyje.

Owszem, w pracy bywało czasami obrzydliwie. Ale wewnętrzny świat Gusiewa wydawał mu się stokroć gorszy i bardziej okropny. Czasami z lekkim przerażeniem wspominał swoje niegdysiejsze życie, jakie prowadził przed „styczniowym puczem” i powstaniem ASB. I za każdym razem się dziwił: jak to się stało, że ten dawny Gusiew, młody idiota, który zapijał wódką środki nasenne, żeby nie mieć koszmarnych snów, nie zwariował.

Odsunęli go od roboty na tydzień, ale kiedy z Zeńką wrócili na trasę, przewodnik zrozumiał – trójki Gusiewa już nie ma. W sensie fizycznym i psychologicznym. Żeńka bez przerwy był spięty jak agrafka, ze wszystkim zwlekał i wciąż łypał na Gusiewa niepewnym spojrzeniem. Jakby zobaczył w swoim przewodniku coś, czego przedtem w nim nie widział. Gusiew kilka razy usiłował sprowokować go do szczerej rozmowy, ale Żeńka unikał odpowiedzi. Wyglądało na to, że w ogóle przestał ufać swojemu przewodnikowi.

I bardzo wyraziście się wzdrygał, kiedy igielnik Gusiewa przypadkowo kierował się w prawo, gdzie przedtem trzymał się szyku Kostik. Tak się przy tym trząsł, że Gusiewowi robiło się zimno – nie ze strachu, ale ze wstydu.

Zaczął już myśleć o tym, żeby poprosić o zastępstwo dla Żeńki, kiedy zdarzył się kolejny głupi wypadek. Pewnego ranka wracali samochodem ze służby. Żeńka powinien był, jak to robili zawsze do tej pory, wysadzić Gusiewa na ulicy Frunzego i pojechać dalej do siebie. Ale dosłownie w odległości stu metrów od domu Gusiewa utknęli w korku. Niedawno padał deszcz i na mokrej drodze zdarzył się „łańcuchowy” wypadek: od razu cztery maszyny, jak to się mówi, dopędziły jedna drugą. Dziesięciu rozjuszonych mężczyzn obrzucało się przekleństwami i okładało pięściami – całe szczęście, że zapomnieli o szwedzkich kluczach i dźwigniach do lewarków.

Gusiew nieco zamarudził odpinając pas bezpieczeństwa, i teraz znalazł się nieco z tyłu, jako osłaniający. A Żeńka z okrzykiem: „ASB! Stać wszyscy!”, skoczył już w sam środek bójki. Niestety, usłyszało go tylko niewielu jej uczestników. I dlatego jakiś mądrala, pomyślawszy pewnie, że do sprawy miesza się pacyfista mediator, zamachnął się, mierząc brakarzowi w głowę. Żeńka chyba zareagował, ale obok niego gwizdnęło już kilka igieł i awanturnik momentalnie zwinął się w kłębek.

– ASB! – huknął Gusiew, zajmując swoje zwykłe miejsce w szyku. – Spokój!

– A ty co, draniu… – syknął mu w ucho z trudem rozpoznawalny głos. – Prawie mnie zahaczyłeś! Chciałeś i mnie też?! Nie trafiłeś, co?

Gusiew powoli odwrócił się ku swemu prowadzonemu. Ten stał oblany potem i trzęsącą się ręką podnosił igielnik.

– Pojebało cię? – zapytał Gusiew spokojnie, choć wewnątrz wszystko w nim zamarło.

– Nie pozwolę ci drugi raz… – wymamrotał Żeńka. – Nie uda ci się! Wystarczy Kostik!

– Żenia, ocknij się! – poprosił Gusiew, machinalnie odnotowując w pamięci, że uradowani chwilą przerwy kierowcy, starając się robić jak najmniej hałasu wsiadają do swoich samochodów, licząc na to, że uda im się dyskretnie zmyć z miejsca awantury. – Żeńka, ten bałwan chciał cię uderzyć! Uciszyłem go. Nie mogłem inaczej i strzeliłem zza twoich pleców. To normalne, zawsze tak robiliśmy. Przez wszystkie te lata strzelałeś zza mnie – i nic się nie stało. Uspokój się, Żeńka, wszystko w porządku…

Zrobił krok ku prowadzonemu, powolutku i w szczerej nadziei, że wszystko jeszcze uda się wyjaśnić – ale, jak się zaraz okazało, jego nadzieja była daremną. Ręka z igielnikiem drgnęła. Gusiew uprzedził ten ruch – strzelili obaj prawie jednocześnie. Dwie igiełki utkwiły Gusiewowi w napierśniku kombidresu, a jedna wbiła się w rękaw, szczęśliwie nie drasnąwszy skóry. Żeńka otrzymał tyle samo trafień, ale wszystko poszło mu w ramię i runął na asfalt.

Odchodząc na zawsze z życia Gusiewa.

Później mu wyjaśniono, że należało się tego spodziewać. Jego prawy prowadzony cierpiał na te same kompleksy co Gusiew, ale w znacznie ostrzejszej, niemal chorobliwej formie. Czuł się dobrze tylko w składzie znanej sobie trójki, i właśnie na miejscu prowadzonego i osłaniającego. Głupia i tragiczna utrata jednego z kolegów rozbiła cały kruchy porządek wewnętrznego świata brakarza i zmusiła go do znalezienia winowajcy. Oczywiście, winnym okazał się Gusiew, który na dodatek własnoręcznie ustrzelił Kostika.

Tym razem Gusiewa nawet nie ukarano. Po prostu przeniesiono go do rezerwy. Towarzyszyło temu poczucie winy, bezsilności i kompletnego rozbicia wewnętrznego. Poza tym Gusiew żywił przekonanie, że wszyscy w Centralnym patrzą na niego spode łba. Nie mogąc zrozumieć tego co się stało, nikt mu nie mógł wybaczyć.

Tak zresztą chyba było. Ale teraz mu wybaczono. I przyjęto z powrotem do rodziny.

Postanowił więc, że swojemu aktualnemu prowadzonemu będzie zdmuchiwał pył sprzed butów.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Kraj ogarnęła zgroza, ale – jakkolwiek było to paradoksalne – popularność Vlada rosła, przybierając charakter masowej psychozy. Taki stan rzeczy – połączenie strachu i miłości – znakomicie odpowiadał jego planom.

Trzej młodzi ludzie, którzy usiłowali uciec Waluszkowi, na wstępnym przesłuchaniu milczeli jak zatwardziali rewolucjoniści. Tyle że odsłonili się i zdradzili głupią próbą ucieczki – uczciwy i spokojny obywatel nie ma powodu, by się rzucać na pracownika ASB. Agencja bardzo rzadko zatrzymywała niewinnych, a już szczególnie rzadko zatrzymywała ich na dłużej. Jeden zastrzyk – i od razu wiadomo, czy masz trupa w szafie, czy trzeba cię będzie przepraszać i płacić odszkodowanie za straty moralne i fizyczne. Od pewnego zresztą czasu towarzystwa ubezpieczeniowe zaczęły w swojej ofercie usług zamieszczać „moralny uszczerbek od przypadkowego zatrzymania” i szeregowi pracownicy Agencji przestali bać się na zapas – byle spać nie przeszkadzało. ASB z kolei dołożyło starań, by swoje działania uczynić jak najbardziej dyskretnymi. Okres głośnej i demonstracyjnej walki z tymi, „którzy przeszkadzali nam w życiu” dawno już minął.

Trzem zuchom wstrzyknięto jakąś diabelską mieszankę, która szybko rozwiązywała im języki. I wkrótce przedstawiciele jekatierynburskiej ferajny, którzy przyjechali do stolicy na zwiady, wrócili do domu, na Ural – ale nie po to, by gromadzić pieniądze, tylko kamienie w kopalniach. Za niedbały stosunek do obowiązków, który doprowadził Waluszka do narażenia swojego życia, początkowo chciano udzielić mu nagany, ale ponieważ był to pierwszy raz – wszystko rozeszło się po kościach.