– Ależ wszystko jest jasne – upewnił go Gusiew. – Jutro zajdziemy na miejsce i się rozejrzymy. Najemy się jak należy, żeby zrobić dobre wrażenie na obsłudze. A pojutrze…
– Do widzenia, kapitanie – westchnął szef. – Jak widzicie, on już nie ma więcej pytań.
Kapitan pożegnał się chłodno, zebrał dokumenty i wyszedł.
– Pe, co ty wyrabiasz? – rzucił się szef na Gusiewa. – Po jaką cholerę urządzasz taki spektakl?!
– Niech sobie myślą, że u nas jest burdel i bezhołowie – stanowczo odpowiedział Gusiew.
– A co to jest, jak nie burdel?! – ryknął szef.
– No właśnie, niech tak myślą. A my zobaczymy, co będzie dalej.
– Wynoś się! – zagrzmiał szef. – Precz mi z oczu! Aktorzyna się znalazł! Płaszcz mu dajcie lepszy, widzicie go! A cztery deski nie łaska?
– No, z tym to się zawsze zdąży. A przy okazji, właśnie że włożę płaszcz. Człowiek, który łazi po drogich knajpach w skórzanej kurtce od razu budzi podejrzenia – a nuż ma pistolet za pazuchą?
– Jak chcesz – szef machnął ręką. – Ale pchać się tam przed czasem, ani mi się waż! Wezwałem już chłopaków z Południowego, nikt ich tu nie zna, oni przeprowadzą zwiad wedle wszelkich reguł.
– Sto lat nie byłem w restauracji – poskarżył się Gusiew. – A po wybrakowaniu klienta nie będzie tam można choć chwilkę posiedzieć?
W odpowiedzi szef zamierzył się na niego popielniczką.
Okazało się, że bardzo szczęśliwym zbiegiem okoliczności naprzeciwko restauracji znajdował się oddział inspekcji skarbowej. Wystarczyło tam miejsca, by z całym komfortem ulokować nie tylko Gusiewa i Waluszka, ale i ponad połowę grupy wsparcia. Młodsi służbą i rangą brakarze zajęli się prowadzeniem obserwacji, a Gusiew, Waluszek i starszy grupy zaczęli na rozmaite sposoby zatruwać życie inspektorom podatkowym. Łazili po całym biurze, otwierali drzwi nogami, przystawiali się do pracujących tu dziewcząt i zadawali idiotyczne pytania w rodzaju „A jeżeli zabiję kogoś poza godzinami pracy, to powinienem to wpisać do deklaracji podatkowej, czy nie?”
Inspektorzy się wściekali, ale zachowywali kamienne twarze. Wielu z nich doskonale pamiętało czasy, kiedy do wizyt u niektórych uchylających się od płacenia podatników trzeba było zamawiać asystę kilku brakarzy. Mówiono wtedy o „wzmocnieniu”. Doskonale więc wiedzieli, jak to jest z Wybrakówką i woleli się nie narażać. Oni nas grubą szpilą – a my udajemy, że to pieszczoty. Do tego zresztą, że nikt poza członkami najbliższej rodziny ich nie kocha, skarbowcy dawno już przywykli.
Na pół godziny przed wyznaczonym przez Pismaka terminem Gusiew się uspokoił, wziął lornetkę i przystanął przy okiennych żaluzjach.
I niemal natychmiast podskoczył jak oparzony.
– Kurwa jego mać! – zaklął. – Przecież to… Cholera!
– Co, zobaczyłeś przyjaciela? – zapytał leniwie starszy grupy.
Gusiew odwrócił się ku niemu z błyskiem w oku.
– Mało powiedziane! Słyszałeś o Szackim?
– Mmmm…
– No, ten… działa w showbiznesie. Producent. Całą czołówkę pieprzonej estrady w narkotykowy kanał wpuścił. A przed trzema laty naćpał się jak świnia, przedawkował i żonę wypatroszył stołowym nożem.
– A, ten długowłosy kudłacz? Pamiętam. Rzadki skurwysyn. Przecież go… Poczekaj, on sam?!
– Nie inaczej. Osobiście i własnymi rękami. Tępym stołowym nożem. Ciężarną kobietę.
– Nie truj!
– Nie truję. Ech… wziąć to go ja wziąłem. Szkoda, że na miejscu skurwysyna nie zastrzeliłem. Dlatego, że zaraz menty go sobie zabrali. I wypuścili. Powiedzieli, że może być niepożądany rezonans społeczny. Artyści Związku, powiedzieli, powinni wąchać wyłącznie kwiatki i zażywać witaminki.
– Współczuję – westchnął dowódca grupy. – Czekaj, przed trzema laty, mówisz? Ja to przecież pamiętam! Pogonili nas wtedy do „Olimpijskiego”, żebyśmy przewietrzyli jakieś biura. Zwinęliśmy ze dwudziestu drobnych dealerów. To Szacki ich wydał?
– Oczywiście.
– I co, myślisz, że Pismak idzie się z nim spotkać?
– A z kim? Nie wierzę w takie zbiegi okoliczności – powiedział zdecydowanie Gusiew. – Co mamy na Pismaka, oprócz rozbojów i innych przestępstw? Organizuje przerzuty narkotyków na wielką skalę. A czym jest Moskwa? Rynkiem zbytu, który czeka na nowe dostawy. Kim jest pan Szacki? Nabywcą, mającym spore pieniądze. I nieźle zorientowanym w koniunkturze!
Dowódca grupy odchylił się na krześle i założył ręce za głowę.
– Logiczne – stwierdził. – Ale gdybym był na miejscu Pismaka, tobym się z Szackim nie wiązał. Załóżmy, że Pismak się nie orientuje, iż Szackiego zwerbowali. Menty potrafią przeprowadzać takie rzeczy bezpiecznie i bez rozgłosu. A przecież on sam jest narkomanem! To potencjalne zagrożenie!
– Po tragicznej śmierci swojej żony Szacki przestał brać – stwierdził Gusiew, ponownie patrząc w lornetę. – Porażony nieszczęściem mąż, którego ukochana żona została zarżnięta w bramie przez pijanego chuligana… Naszemu wydziałowi PR należałoby postawić pomnik. I menty się postarali. Wiesz, ja przecież byłem na miejscu, wszystko widziałem.
– Mogę sobie wyobrazić. Draństwo…
– On ją wypatroszył. Nie mówię tego, żeby się popisać krasomówstwem – ciągnął Gusiew drewnianym głosem. – Nie myśl, że mam z Szackim jakieś osobiste porachunki. Po prostu czegoś takiego nie wolno puścić płazem. Nie mówię już o tym, ilu porządnych ludzi ten drań posadził na igle, a potem trzeba ich było wysyłać do obozu. Wiadomo, jeżeli człowiekowi potrzeba hery, zawsze ją znajdzie, nie tu, to tam. Ale przecież dobry producent jest dla artystów jak ojciec… A Szacki jest dobrym producentem.
Starszy grupy westchnął ciężko i usiadł prosto.
– Co proponujesz? – zapytał.
– Obawiam się, że Pismak zbije nam Szackiego.
Rozmówca milczał przez pewien czas. Członkowie jego grupy ucichli, że nie było słychać nawet ich oddechów. Waluszek, który siedział w rogu i czekał na rozkazy, też mimo woli znieruchomiał.
– A jak to miałoby się stać? – zapytał starszy grupy sucho i rzeczowo.
– Widzę trzy możliwości. Albo się spóźnimy, albo ujawnimy się przy podejściu. Albo coś zaimprowizuje się na miejscu, choć jeszcze nie wiem, co…
Waluszek nerwowo przełknął ślinę. Ani razu jeszcze nikt go nie trafił prawdziwą kulą i nie był za bardzo pewien niezawodności swojego kombidresu. Co prawda Gusiew go zapewniał, że pancerz brakarza dobrze wytrzymuje trafienie pociskiem z dziewiątki, tylko potem boli i zostaje paskudny siniak.
W ciągu kilku dosłownie sekund cały wymyślny psychiczny pancerz, w który Waluszka oblekli drogą żmudnego treningu na kursie przygotowawczym, rozleciał się w cholerę.