– Robiłeś to kiedyś przedtem? – burknął Waluszek, kierując pytanie do pleców Gusiewa.
– Dwa razy – padła odpowiedź.
– I jak było?
– Obydwa razy musiałem strzelać.
Waluszek przełknął ślinę, chrząknął i odbezpieczył igielnik.
– A gdzie ten dzielnicowy? – przypomniał sobie. – Jak to – taka sprawa i bez menta idziemy? Przecież to nie sprawa karna, tylko przestępstwo cywilne.
– Boi się. Powiedział, że papiery potem podpisze, ale z nami nie chce się pojawić…
– Bydlę… – warknął Waluszek.
– Wcale nie – łagodnie wyjaśnił mu Gusiew. – Nas przecież rozpędzą, a menty zostaną. Kto miałby ochotę za cudze grzechy łeb kłaść na Ewangelię?
„No właśnie, grzechy – pomyślał Gusiew. – Kto tam na nas czeka na górze? Byle nie down. Ktokolwiek, byle nie down. Przecież nie dam rady… Odmieniec powinien być odmieńcem, powinien budzić odrazę, pragnienie zrobienia czegoś, żeby znikł z naszego świata szybko i na zawsze. A down, który wyrósł w normalnej rodzinie, nigdy taki nie jest. Żaden normalny człowiek nie podniesie na takiego ręki. Dzieci z syndromem Downa, jeżeli rodzice prawidłowo się nimi zajmują, przekształcają się w bardzo miłe, łagodne istoty. A gdy dorastają, można im tylko współczuć, ale nie sposób ich nienawidzić. Są jakby pozbawione niepotrzebnej części rozumu specjalnie po to, żeby je uszczęśliwić. Żeby pozostały dziećmi. Trzeba przyznać, że w stosunku do downów Wybrakówka popełniła błąd. Społeczeństwu potrzebni są ubodzy duchem. Nie wściekli szaleńcy, nie kretyni, ale właśnie ubodzy duchem. Żeby można się było nad nimi litować i żeby im współczuć. Akurat współczucia i litości nam brakuje – nie uświadczysz ich jak kraj długi i szeroki. Choćby ta niedawno spotkana babina, która pożałowała młodego zbója… Pojawił się agent specjalny Pe Gusiew z licencją na zabijanie i całe okazane przez poszkodowaną obywatelkę współczucie sprowadził do zera, nie, do ujemnych wartości! Przekształcił je w nienawiść. Uff! Tylko nie down. Wykrywają ich w stu procentach we wczesnych fazach rozwoju. Do trzech miesięcy chyba…”
Gusiew nacisnął dzwonek i odsunął klapę kurtki ujawniając znaczek.
– Tylko niech ci nie przyjdzie do głowy, żeby zaczynać rozmowę – rzucił w tył przez ramię. – Milcz i osłaniaj mi plecy. Zobaczysz, że wszystko załatwię jak najbardziej łagodnie. Nie będziesz się musiał niczego wstydzić. I w ogóle… nie jesteśmy teraz Gusiewem i Waluszkiem, ale przedstawicielami państwa. A państwo, jak wiadomo, jest aparatem gwałtu i przemocy.
– Kto tam? – zapytała zza drzwi kobieta. Głos miała niezwykle napięty i wrogi.
– Zechce pani wybaczyć, Agencja Społecznego Bezpieczeństwa – odpowiedział Gusiew demonstrując znaczek przez wziernik judasza. – Starszy pełnomocnik Gusiew, pełnomocnik Waluszek. Chcemy pani zadać kilka pytań.
Za drzwiami zapadła grobowa cisza. Zasada „Mój dom jest moją twierdzą” pozwalała w Związku zabarykadować się w mieszkaniu nawet przed milicją, gdyby ta pojawiła się bez pozwolenia na przeszukanie. ASB jednak i w tym wypadku stała ponad prawem. Gusiew wcale nie musiał dzwonić i uzyskiwać zgody lokatorów na wejście – mógł zwyczajnie wyłamać drzwi. Tym bardziej, że te były stare i słabe.
– Musimy z wami porozmawiać. Zechciejcie nam uwierzyć, to bardzo ważne.
– O czym? – padło pytanie zza drzwi.
– Wybaczcie, ale przez drzwi nie możemy rozmawiać – Gusiew mówił bardzo łagodnie, bez tej znanej już Waluszkowi nutki zwodniczej uprzejmości, która zwiastowała nieprzyjemności. – Niechże nas pani wpuści. Jeżeli ma pani jakieś wątpliwości, proszę przedzwonić do Centralnego Oddziału ASB, podyktuję pani numer telefonu. My poczekamy.
Za drzwiami ponownie zapadła cisza.
– Osobiście bym radził, by pani nie grała na zwłokę – Gusiew schował znaczek pod kurtką. – Wie pani przecież, że jeśli już przyszliśmy, to z pewnością wejdziemy. Niechże pani nie przekształca rzeczowej rozmowy w wyjaśnianie stosunków i układów społecznych.
– Idźcie precz! – syknęło zza drzwi.
Gusiew nie bez rozdrażnienia cmyknął zębami.
– No dobrze – powiedział. – Niech pani będzie tak dobra i odejdzie od drzwi, zaraz je wyłamiemy. Loszka, razem… raz, dwa…
– Czekajcie! – Szczęknął zamek i drzwi uchyliły się na długość łańcucha. Ze szpary patrzyła na brakarzy niezbyt urodziwa, pomarszczona twarz – rzadkie bezbarwne włosy, ciężkie okulary. Typowa nauczycielka, z tych, co uczniowie z całego serca darzą gorącą nienawiścią. Gusiew wiedział, że klientka ma około czterdziestu lat, ale wyglądała na przynajmniej pięćdziesiąt. „Próba zdobycia przychylności takiego człowieka jest z góry skazana na niepowodzenie. Ona z założenia nienawidzi wszystkich. Dzieciaka urodziła w charakterze zabawki, na której będzie się mogła odgrywać za wszelkie kompleksy. Boże, co za bzdury ja gadam! I wiem, dlaczego. Nastawiam się przeciwko klientowi. Takie przyzwyczajenie, stary, dobry i niezawodny chwyt zawodowy. Żeby mnie samego nie bolało”.
– Dziękuję – uśmiechnął się Gusiew. – My też staramy się unikać zbędnego hałasu. Pozwolicie, że wejdziemy?
Kobieta zmierzyła Gusiewa lodowatym spojrzeniem, brakarz jednak spostrzegł, że jej gniew jest maską, za którą rysował się wyraźnie nadciągający paraliżujący strach. „Ona już jest złamana. I zrobiłem to ja. Co tam gadać o państwie! Ty sam, Gusiew, wdarłeś się do jej mieszkania z ogniem i mieczem. Jak ostatni z bandziorów, uderzający w jej niewielki skarb, który jeszcze posiada – terytorium osobiste. No, dość samobiczowania. Im szybciej się uwiniesz, tym szybciej będziesz mógł się napić wódki”.
– Wiero Pietrowa. My. Przyszliśmy. Z wami. Porozmawiać. – Gusiew rytmicznie kołysał uniesioną ręką. – Pozwólcie. Że. Usiądziemy. Spokojnie. Omówimy. Sprawę.
Drzwi powoli się zamknęły, potem brzęknął zdejmowany łańcuch. Gusiew odetchnął z ulgą – nie miał najmniejszej ochoty na wyważanie drzwi. Szkoda byłoby stłuc sobie ramię. W końcu swoje, nie z przydziału. A drzwi też się jeszcze przydadzą – do tego mieszkania przecież ktoś się sprowadzi, jeżeli przyjdzie im wybrakować belfrzycę.
Kobieta chyba jeszcze się wahała, bo musieli czekać jeszcze z minutę. Ale w końcu otworzyła. Brakarzom trzeba otwierać. Z brakarzami nie ma żartów.
– Wejdźcie – wycedziła kobieta.
Mieszkanie składało się z dwóch pokojów, a z zamkniętej dokładnie sypialni („pokoju dziecinnego” – poprawił się Gusiew w myślach) nie dochodził żaden dźwięk. Umeblowanie było skąpe, można by rzec nawet, że ubogie, i co bardziej istotne – wszystko tchnęło ciężkim, mocnym zapachem zaniedbania. Gusiew rozejrzał się dookoła i pojął, w czym rzecz. W tym mieszkaniu uwiła sobie gniazdko lekka i niemal się nieujawniająca choroba psychiczna gospodyni, niegroźna dla sąsiadów, ale fatalnie wpływająca na los jej syna. A najpewniej i będącą przyczyną, dla której chłopak przyszedł na świat.
– Usiądźmy – zaproponował Gusiew. Stara kanapa o wyświechtanym obiciu boleśnie jęknęła pod jego ciężarem. Waluszek nie usiadł, tylko oparł się plecami o futrynę drzwi. Kobieta też nie skorzystała z propozycji Gusiewa i nadal stała z opuszczonym wzrokiem, przyciskając dłonie do piersi.