– Tylko tak mówisz, żeby parę z kotła spuścić – stwierdził Waluszek z przekonaniem w głosie. – Przecież ja cię znam, Gusiew. Chociaż okazuje się, że wcale nie jesteś Gusiew.
– Ależ jestem, jestem, wyluzuj stary. Oczywiście, nie jestem krewnym TEGO Gusiewa. W tym Iwan się przeliczył. Co ponownie nam pokazuje, jaki z niego bałwan i jak mu daleko do prawdziwego profesjonalisty.
– A może i Ptaszkina nie było? Posłuchaj, przewodniku, zechciej ty mnie uprzedzać, kiedy ci można wierzyć, a kiedy nie.
Gusiew odwrócił się do Waluszka i mocno wziął w ręce klapy jego kurtki.
– Kiedy mówię do ciebie, wierz w każde słowo – powiedział prawie tonem rozkazu. – A kiedy rozmawiam z potencjalnym brakiem, nie wierz niczemu. Zadowala cię taki układ?
– A owszem. Więc był Ptaszkin, czy nie?
– Siadaj ty, przyjacielu, za kółkiem – uciął Gusiew. – Pora jechać do pracy.
Zamienili się miejscami. Waluszek przekręcił kluczyk. Gusiew palił, milczał i patrzył w okno. Odezwał się dopiero, kiedy samochód zajechał na parking na dziedzińcu biur Centralnego.
– Naprawdę nazywał się Lebiediew – powiedział. – Paweł Leonidowicz Lebiediew. Taaak… Lebiediew [16], Ptaszkin, wielkiej różnicy nie ma. I jeden i drugi… mają skrzydełka. Jak komuś powiesz – zabiję.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Taki układ – połączenie miłości i strachu – jak najbardziej odpowiadał Vladowi. Ten, kogo się boją i jednocześnie kochają, bez trudu zbierze całą armię.
Znajdująca się w piwnicy strzelnica grzmiała teraz głosami Daniły i Myszkina.
– To nie moje trafienie! – krzyczał Myszkin, potrząsając w powietrzu podziurawioną płachtą tarczy. – To ty, gadzie zezowaty, powiedzmy, mi ją podstrzeliłeś!
– No, powiedz jeszcze, że umyślnie!
– A-aaa… pewnie, że umyślnie!
– Przecież mamy policzone naboje, bałwanie! Sam je liczyłeś!
– Ja pewnie, powiedzmy, liczyłem! A ktoś tam, powiedzmy, jeszcze się grzebał, coś mu nie pasowało, powiedzmy!
Gusiew ostrożnie wcisnął się pomiędzy obu drągali.
– Może wezwiecie bezstronnego sędziego? – zapytał. – Akurat jestem. Taksa po szklance od ryła. Będę sądzić surowo, ale sprawiedliwie.
– O! – twarz Daniłowa rozluźnił uśmiech. – Cześć, Pe. No, dostałeś tego swojego Szackiego? Winszuję!
Myszkin z rozdrażnieniem odrzucił tarczę w bok.
– Pe, on znów muchy mi wsadza w tarczę – poskarżył się. – Wpakował mi kulę, w samą, powiedzmy, „bieliznę”.
– Nie w samą i nie w bieliznę. Piękna siódemka. Albo szóstka. Wyluzuj stary, bywa…
– A co, mam go obszukiwać, czy jak? Skąd nam wiedzieć, czy przypadkiem dodatkowego naboju w dupie nie chowa?
– Liczyłeś moje wystrzały?! – ryknął Daniłow. – Liczyłeś, czy nie?!
– Stanęliśmy na pozycji, a on się przymierza… Za duży uchyb, patrzcie go… Dwadzieścia razy bezpiecznikiem szczękał!
– Chłopcy, pół tonu niżej, dobrze? – poprosił instruktor. Rozmawiał przez telefon. – Żona do mnie dzwoni, zlitujcie się…
– A ty mu ile, powiedzmy, nabojów wydałeś?
– Sam wiesz, tyle samo. Myszkin, błagam cię… Co? Masza, przepraszam, mam trening z domem wariatów…
– Bezczelna, podła i cyniczna wymówka, zasługująca na najsurowsze potępienie! – oznajmił Myszkin. – Krótko mówiąc, Pe, powiedz, że go potępiasz.
– Daniła, ja ciebie surowo potępiam – stwierdził posłusznie Gusiew. – Potępiam cię z góry na dół i znowu do góry. Następnym razem gorzej strzelaj, żeby nie urazić aż tak bardzo kolegi Myszkina.
– Koledze Myszkinowi po wczorajszym po prostu trzęsą się ręce – odciął się Daniłow. – Najpierw się przetrenował w sali ćwiczeń, a potem przeholował przy stoliku. No nic, bywa…
Myszkin podsunął Daniłowowi pod nos potężną pięść.
– Mogę wycisnąć dwieście kilo – oznajmił – a potem wypić dwa litry. I nie drgnie mi ani jeden paluszek.
– Powiedzmy, krótko mówiąc, znaczy! – upomniał go Gusiew. – Myszkin, ty jak się denerwujesz, za bardzo wychodzisz z siebie. Jak strzelałeś, też się pewnie zdenerwowałeś. Powiedzmy…
Myszkin podrapał się po ciemieniu.
– Naprawdę uważacie, że dałem plamę? – zapytał już zupełnie spokojnie.
– Po prostu byłeś nieco roztargniony – pocieszył do Daniłow. – Miałeś taki jakiś nieobecny wygląd. A zresztą trafiłeś szóstkę. Albo nawet siódemkę.
– Wygląda na to, że bezstronny sędzia nie jest już potrzebny. Więc gdzie moje dwie szklanki? – zapytał Gusiew.
– Dwa psy – rzucił Myszkin. – Daniłę znów posłali, powiedzmy, psu w dupę.
– A ja znów, powiedzmy, się podkręciłem – chrząknął Daniłow. – A ten tu, sławny rosyjski bohater z bylin…
– A ja mówię – czego w mordę ryczysz na cały wydział? Niezły trening w strzelaniu do ruchomych celów. No i krótko mówiąc, sam się podłożyłem. A ten, cholera, przebiegły Alosza Popowicz [17], świsnął dodatkowy nabój…
– Znów dwadzieścia pięć!
– Krótko mówiąc, znów mam poprowadzić grupę na psy – ponuro zakończył Myszkin. – W tym tygodniu. Nie dość że grafik, powiedzmy, diabli biorą…
– Daj spokój, masz bardzo posłuszną grupę – pocieszył go Daniłow, w którego oczach igrały podejrzanie wesołe błyski.
– Posłuszna jest, nie można powiedzieć… – westchnął Myszkin. Podniósłszy swoją tarczę wbił w nią ponure spojrzenie. – Boże, ale obciach! Daniła, Daniła… Może jeszcze raziczek?
– Takiego wała! – uciął Daniłow, momentalnie wracając do tonu poprzedniej uszczypliwości. – Jak się posrałeś, to poczekaj, aż odpadnie! Nie umiesz, to wciągnij z powrotem. Przywykaj – wszystko mija…
– Chłopaki, a ja mam przecież do was sprawę – stwierdził Gusiew. – Macie jakieś pomysły w sprawie prowokacji saratowskiej?
Instruktor, który jak przedtem wtulał ucho w słuchawkę, nagle zastrzygł ku nim drugim z uszu.
– Jakie pomysły? – zapytał Daniłow. – Jak złapać skurwysyna? Zero pomysłów. Komu to wygodne? Wszystkim, nie wyłączając mentów.