– To sprawka dysydentów – wymamrotał Myszkin wtykając palec w nieszczęsną dziurkę w płachcie tarczy. – Jakiś, powiedzmy, stuknięty obrońca praw człowieka… wcześniej nie notowany.
– A skąd wziął automat?
– Kupił u bandziorów – Myszkin wyjął palec z tarczy i ponownie cisnął ją z pogardą pod nogi.
– A kto posprząta? – zapytał instruktor. – Nie, Masza, to nie do ciebie…
– Skąd w Saratowie bandyci z automatami?
– Jak w wierszu – uśmiechnął się Myszkin. – Po Saratowie sobie chodzą machając automatem…
– Co to za słowo: „machając”? – skrzywił się Gusiew. – A poza tym obrońcy praw człowieka nie są aż tak stuknięci, żeby posuwać się do podobnych prowokacji.
– Obrońcy praw człowieka zawsze są stuknięci – oznajmił kategorycznie Daniłow. – Po co miałby zwykły obywatel stawać w obronie praw, które i tak są przestrzegane?
– A co ty właściwie wiesz o tych prawach? – zapytał Gusiew podejrzanie łagodnym głosem.
– Przecież on je, powiedzmy, stosuje na co dzień – wtrącił Myszkin. – Prawo do stawiania oporu, prawo do nieodpowiadania na pytania…
– A idźcież wy w chuj! – obraził się Daniłow.
– Myszkin, pozbieraj tarcze i połóż je do skrzyni – przypomniał strzelcom instruktor, który wreszcie odłożył słuchawkę.
– A jak się już o prawach zgadało, to powiem wam, że prawo do stawiania oporu jest piękną rzeczą. Słowo honoru! Tylko trzeba by je rozszerzyć. Mnie na przykład natychmiast i bez zwłoki potrzebne jest prawo do stawiania oporu teściowej. Z zastosowaniem broni palnej włącznie.
– Pajac – stwierdził Daniłow. – Błazen. Gusiew, posłuchaj, czego ci potrzeba? Gotów jestem z tobą tu i teraz się założyć, że ten przypadek nie będzie przedmiotem dochodzenia. Co prawda, nie ma o co się zakładać, jesteś bez grupy i nie masz kogo napuszczać na psy.
– Sam nie wiem, czego mi potrzeba – westchnął Gusiew.
– Baby ci trzeba – mruknął Myszkin wciskając zmięte tarcze do skrzyni na śmieci. – Jak to mówią, wszystko minie, jak ręką odjął!
– Mam babę! – odciął się Gusiew. – I znów jakąś, powiedzmy, jednorazówkę. Daniłow zarżał, a instruktor wydał z siebie marzycielskie westchnienie.
– Wcale nie jednorazowa. Wspaniała guma, nie do zdarcia.
Wszyscy trzej rozmówcy wytrzeszczyli na niego oczy.
– Nabraliście się? – zapytał Gusiew bez szczególnej nawet nutki tryumfu w głosie.
– Szlag by was trafił! – warknął instruktor spoglądając na zegarek. – Od pięciu minut mam już przerwę obiadową. Jazda mi stąd! Gusiew, ustaw ich w szyku i wyprowadź. Sami nie potrafią, nogi im się poplączą.
– Zaraz, rozmarzyłem się, powiedzmy – odpowiedział Myszkin. – Majorze Daniłow, przez toaletę zbiórka na ulicy!
– Taaaaest, towarzyszu kapitanie! Można biegiem, towarzyszu kapitanie?
– Zezwalam. Idziesz, Pe?
– Zaraz was dogonię – kiwnął im głową Gusiew, kierując się ku stolikowi instruktora. Ten, nie zadając zbędnych pytań, przysunął sobie dziennik.
– Czego chcecie, towarzyszu? – zapytał. – Pompkę, wibrator, imitator fallusa? Mamy wspaniały rozrusznik analny. Stymuluje bezpośrednio prostatę. Towar z przemytu, spod serca sobie wyrywam. Posłuchaj, Pe, ty naprawdę śpisz z gumową babą?
– Naprawdę.
Instruktor pochylił głowę i niemal przez minutę patrzył uważnie na Gusiewa spode łba. Gusiew z nieprzeniknioną miną czekał na dalsze pytania.
– Łżesz – zakonkludował instruktor. – I jak to jest?
– Tak samo jak z jednorazową.
– A ja bym nawet z jednorazową… Gusiew, bądź człowiekiem. Podrzuć jakiś numer telefonu… A lepiej i ze dwa.
– One nigdy nie zostawiają telefonów, pewnie uznają mnie za niezbyt zabawowego człowieka.
– Szkoda – westchnął instruktor. – Więc co chcesz?
– Paczkę przeciwpancernych.
Instruktor ponownie obrzucił Gusiewa taksującym spojrzeniem.
– Poza dokumentacją. Z zapasowych – rzekł Gusiew półgłosem.
Instruktor odwrócił wzrok i zabębnil palcami po dzienniku.
– I żeby mi żaden drań nie wyniuchał – dobił go Gusiew. – Wiem, że nie jesteś gadatliwy. Ale uprzedzam po przyjaźni.
– Nie jestem gadatliwy. Nikt nie jest, dopóki nie przyjdzie po niego dochodzeniowy ze szprycą w dłoni. A wtedy co mam zrobić?
– Źle mnie zrozumiałeś – uśmiechnął się Gusiew. – Dziwne, niby siedzisz w takim miejscu, gdzie trafiają wszystkie słuchy, a zrozumiałeś mnie źle… Wiesz ilu młodych przeszło przez kursy przygotowawcze w zeszłym miesiącu?
– Od groma – kiwnął głową instruktor. – Nawet się zastanawiałem, gdzie ich podzieją?
– No właśnie. I wszyscy młodzi, żaden nie przekroczył trzydziestki. Zupełnie inni ludzie, wcale do nas niepodobni. Głuptaki. Plastyczni, jak…
– Twój jest chyba inny – stwierdził instruktor z powątpiewaniem.
– Prawie, choć nie do końca. Może właśnie dlatego puścili go na trasę. Ilu do Centralnego przyszło rekrutów? Trzech, czterech? A gdzie pozostali? Kto ich teraz uczy, gdzie – i najważniejsze pytanie: czego ich uczy?
– Może ich wysłali na prowincję?
– Mieszkańców Moskwy?
– Więc co, uważasz, że nastawiają ich przeciwko nam?
– Istnieje i taka możliwość – odpowiedział Gusiew, uchylając się od wyraźnej odpowiedzi.
Instruktor wytrzeszczył nań oczy, z wysiłkiem przełknął ślinę i umilkł na długo.
– Odebrałeś mi apetyt na obiad – burknął wreszcie.
– Dawaj naboje, to sobie pójdę.
– Kurczę, przecież nie przełknę przez ciebie ani kęsa! I co proponujesz w tej sytuacji, Gusiew?
– Proponuję wydać pełnomocnikowi Gusiewowi paczkę nabojów przebijających standardowy kombinezon. Dla siebie też weź.
– A pozostałym? Co, myślisz, że mam cały skład specjalnej amunicji? Gusiew, całkiem ci odbiło! Jesteś pewien? Co robić? Może dać drapaka?
– Dokąd?
– Donikąd – instruktor pokręcił głową ze skruchą. – O Boże, po kiego grzyba zostałem wtedy czekistą? A ślusarka to taki piękny zawód!
– Ślusarzy też brakowano – przypomniał mu Gusiew. – We dwóch ich brakowaliśmy. No to co, dasz w końcu te naboje?
– Dla wszystkich nie wystarczy… – jęknął instruktor. – Nawet po dziesięć na łeb nie wyjdzie. I nie ma skąd ukraść. Gusiew, jakże to tak? Naprawdę jesteś pewien? Domyślasz się tylko, czy już wiesz na pewno? Co, ojczym cię uprzedził? No powiedzże coś, Gusiew!