ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Trudno sobie wyobrazić, co działo się w duszy niezwykle ponurego jak na swój wiek dwunastoletniego chłopca, który widywał to każdego dnia. Z pewnością to właśnie chłopięce, spłukane rzekami krwi, lata Vlada przekształciły go w psychicznego kalekę.
Przy wejściu na Nowodiewiczy [19] dość niespodzianie zrobiło się tłoczno. Za czarnymi „Wołgami” i szerokimi plecami ochroniarzy niemal niknął długi, rządowy ZIŁ.
Gusiew wprowadził „dwudziestkę siódemkę” na trotuar. Do samochodu natychmiast podbiegł jakiś typ w garniturze i pod krawatem, który wymachiwał rękoma – spadajcie stąd, nie wolno. Gusiew wysiadł i zamknął drzwi.
– Samochód zostawcie bez nadzoru – rzucił nadbiegającemu ochroniarzowi. Ten, zaskoczony, zamrugał oczami.
– Ty co, nowy jesteś? – Gusiew uśmiechnął się ze współczuciem, zdejmując swoją oznakę i odwracając ją rewersem, na którym wygrawerowano nazwisko, numer osobisty i osadzono miniaturowe zdjęcie. – Kto tu jest? Litwinow?
– N-nieeee – wymamrotał ochroniarz, przenosząc spojrzenie z twarzy Gusiewa na fotografię i z powrotem. – Gusiew przyjechał.
– No to tym bardziej zejdź mi z drogi – poradził mu Gusiew, ponownie wpinając znaczek w kurtkę na piersi.
– Tak, niech pan przejdzie… Proszę bardzo.
Następni ochroniarze Gusiewa już nie zatrzymywali. Szybkim krokiem wszedł na cmentarz i znaną sobie trasą ruszył pomiędzy kwatery. Spotykani tu i ówdzie ludzie w garniturach go nie ruszali, a niektórzy nawet pozdrawiali go z daleka kiwnięciami głowy.
Za ogrodzeniem jednego z grobów na wąskiej ławeczce przysiadł starszy, tęgi mężczyzna w czarnym płaszczu. Gusiew bezceremonialnie odepchnął na bok szefa ochrony i zatrzymał się w przejściu otwartej furtki.
Tęgi mężczyzna z trudem odwrócił głowę.
– Witaj, Pasza – powiedział. Na jego surowej twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu. – Nie spodziewałem się. Dawnośmy nie… Odwiedzasz, znaczy. To dobrze.
– Ja wiem, co mam tu robić – wycedził Gusiew przez zęby. – A wy? Tak się grzechu nie odkupi. Należy palić świeczki i walić czołem o ziemię. Ale tak… jesteście ateistą.
– Często tu przychodzę – westchnął starszy mężczyzna. – I niepotrzebnie chcesz mi dopiec, Pasza. Niczemu nie jestem winien.
Gusiew spojrzał na szefa ochrony.
– Cześć, Pe – powiedział ochroniarz. – Jak tam w pracy?
– Spadaj – polecił mu Gusiew. – Musimy się rozmówić.
Starszy mężczyzna przez chwilę się zastanawiał, a potem kiwnął twierdząco głową. Szef ochrony zrobił urażoną minę, odszedł na odległość dziesięciu kroków i zaczął coś mamrotać w swój kołnierz. Gusiew wszedł za ciasne ogrodzenie, poczekał aż starszy się posunie i usiadł obok na ławeczce.
– No dobrze, Aleksandrze Pietrewiczu, zlituję się dziś nad wami i powstrzymam się od oskarżeń. Co było, to było i niczego już nie da się zmienić. Tym bardziej, że tego, co mi opowiedział, jak było naprawdę, kazaliście zlikwidować. Więc i na moim sumieniu leży niewinna ofiara. A teraz interesuje mnie co innego. Co się stało z Dimką Biełowem?
– Naćpał się jakiegoś świństwa, ten twój Dimka. Teraz leży pod kroplówką. Podleczy się, to wróci do pracy. Ja bym go oczywiście nie dopuścił do Kremla na odległość strzału z armaty, ale szkoda mi ojca.
– Nigdy bym się nie domyślił…
– Pawle – przerwał Gusiewowi starszy mężczyzna. – Ty żyjesz w realnym świecie. A twój przyjaciel Dimka widzi go tylko zza okien służbowej limuzyny z osobistym kierowcą. Ty znasz świat i potrafisz nawet na niego wpływać. Biełow – nie. Co więcej, on nigdy by się z tobą nie zamienił miejscami. I to wszystko. To ja wydałem rozkaz wybrakówki Biełowa, jak się dowiedziałem, jaki wyciął numer. Widzę, że to cię nie dziwi. I słusznie. Ty rozkazu nie wykonałeś i uratowałeś Dymitrowi jego kompletnie pustą pałę. Nie odczuwam wobec ciebie szczególnej wdzięczności. To my ustanowiliśmy te prawa i powinniśmy im być posłuszni.
Gusiew wyjął papierosy i zapalił.
– No to wypuśćcie swoje dzieci na wolność – zaproponował. – Żeby nie wariowały. Z powodu braku kontaktu ze światem.
– Pawle, już za późno. Akurat w tym się z tobą zgadzam. Ale już jest za późno. Tylko tobie się udało i to dlatego, że tak zajadle wyrywałeś się z naszego kręgu na zewnątrz. Teraz już rozumiem, do jakiego stopnia miałeś rację. Teraz.
– Nie jestem wasz i wcale mi się nie udało – odciął się Gusiew. – Po prostu wybrałem swoją drogę.
Starszy mężczyzna odwrócił głowę i spróbował zajrzeć Gusiewowi w oczy. Brakarz odwrócił wzrok.
– Pasza, oprócz ciebie nie mam nikogo – stwierdził starszy niezbyt głośno.
– Aleksandrze Pietrewiczu, nigdy mnie nie mieliście. I nigdy nie mówcie, że musicie się podporządkowywać tym prawom, które ustanowiliście. Przecież mógłbym sobie przypomnieć, gdzie pracuję. I przeprowadzić wybrakówkę na miejscu, bez żadnych zgłoszeń i udowadniania winy.
– Pasza, to nie ja zrobiłem. Ta katastrofa była dziełem przypadku. A człowiek, który jakoby otworzył ci oczy, chciał po prostu nas ze sobą poróżnić. Nienawidził mnie i nienawidził ciebie, bo jesteś synem swojego ojca. Przez jakiś czas myślałem, że sam przyłożył rękę do tej katastrofy. Ale okazało się – nie. Pasza, nikt nie jest winien temu, co się stało.
– Nie szukam winnych. Chcę po prostu wiedzieć.
– Byłeś martwy. Nie miałeś twarzy – tylko jedna, wielka rana. Ani jednej całej kości. I żywiliśmy przekonanie, że za śmiercią Lebiediewów ktoś stał. Koniecznie trzeba było cię ukryć, czy ty tego nie rozumiesz? Tym bardziej, że już się ukazał oficjalny komunikat o waszej śmierci. A potem, kiedy się wyjaśniło… Tak czy owak, trzeba było podjąć w twojej sprawie jakąś decyzję. Potrzebowałeś opieki. Sam z pewnością nie pamiętasz, jak bardzo.
Gusiew zagryzł wargi.
– I wiesz co… – wymamrotał jego rozmówca. – Nawet teraz, gdybym miał możliwość raz jeszcze przeżyć to wszystko…
– Dziękuje, Aleksandrze Pietrowiczu, za cudze życie – odparł Gusiew patetycznie. – Za cudzą twarz i cudze nazwisko. Za cudzą psychikę i cudze maniery też dziękuję. Chcecie, do nóg wam się pokłonię…
– Możesz nie wierzyć w moje słowa – twarz starszego mężczyzny zmarszczyła się tak, iż można by pomyśleć, że lada moment się rozpłacze – ale ja zawsze cię kochałem jak rodzonego syna.
– A skąd wiecie, jak się kocha swojego syna?
– Gdybym miał swoje dzieci… I gdybyś ty mnie nie odepchnął, tak okrutnie, tak surowo…
– Okrucieństwo i surowość, to moje drugie imiona – parsknął Gusiew. – A jak się już zgadało o surowości… Kiedy zacznie się odstrzał brakarzy?