Gusiew jednak chyba chciał uniknąć głośnej awantury. Wszedł do budki i zaczął rozmowę z dziadkami. „Bramkarz” przewiercał pełnym wrogości spojrzeniem samochód brakarzy, a szczególnie Waluszka.
Z tyłu podjechała karetka pogotowia – nie jakaś tam odrapana „Gazela”, ale „Chevrolet”. Wielka maszyna zwiesiła swój tępy ryj nad „dwudziestką siódemką” i niecierpliwie pojękiwała. „Bramkarz” ponownie polecił Waluszkowi skinieniem dłoni, żeby się zmywał, ale Aleksiej udał, że jego ten gest nie dotyczy. I na wszelki wypadek otworzył kaburę igielnika.
Karetka wyła, a Waluszek spokojnie palił. Z budki wyskoczył podenerwowany Gusiew i w przelocie rzucił „bramkarzowi” coś kąśliwego, bo jego twarz natychmiast pokryła się czerwienią. Szlaban frunął w górę. Gusiew wskoczył na miejsce i trzasnął drzwiami tak, że niewiele brakowało, a rozniósłby samochód.
– Naprzód! – polecił. – S-s-skurwysyny! Patrzcie ich, obiekt wydzielony! Ich, psiakrew, prawo nie dotyczy! Dobrze, dranie, jeszcze tu wrócę! Pokażę wam, co to znaczy służba na posterunku bojowym… Wasz posterunek znajdzie się w strefie ogniowej… Wtedy zobaczymy, kto ma pełnomocnictwa, a kto nie! Wybacz Loszka, wkurwili mnie tak, że bardziej już nie można.
– Przez cały czas czekałem, kiedy sięgniesz po rurę – podbechtał go Waluszek.
– Dzisiaj nie można – westchnął Gusiew. – Spieprzymy sprawę. Co za kurestwo! Wyobrażasz sobie, pod tą budką jakiś chłopak po ścianach łazi i jęczy: – Wpuśćcie mnie, potwory, żona mi umiera na położniczym!” A oni mu na to: „Dni odwiedzin w czwartki i soboty, tam na ścianie wisi telefon!” [21]
„Dwudziestka siódemka” sunęła wolno po niezbyt starannie uprzątniętej alei. Łatwo było zauważyć, że ciecie też są tu „wydzieleni”, i przepracowywać się nie lubią. A miejskich śmieciarzy z ich „odkurzaczami” oczywiście tu nie wpuszczano. Do takiej odpowiedzialnej roboty, jak zebranie opadłych liści i umycie asfaltu chłopcy nie spełniali wymagań formularza dopuszczenia do prac niejawnych.
– Skręć na chwilkę do budynku głównego – poprosił Gusiew. – O tam, na prawo, trzeba się trochę zabezpieczyć i jakoś sformalizować naszą wizytę. Szybko się uwinę. A ty tymczasem zaparkuj na lądowisku dla helikopterów. Żeby uniknąć niepotrzebnych awantur. Widzisz, prostakom nie wolno się tu zatrzymywać. Tu podjeżdża „członkowóz” Litwinowa. Dwa dni na każde trzy. Nazywa się to u nich „na podładowanie”. Kurwa jego mać! Jeszcze jednego Jelcyna się dorobiliśmy! I to z najlepszymi, najszlachetniejszymi zamiarami. Gdybym wiedział, czym to się skończy, jak Boga kocham, zwiałbym do Afryki!
Z tymi słowami wysiadł z wozu i szybkim krokiem ruszył w stronę bocznego wejścia do budynku głównego. Waluszek posłusznie wrzucił wsteczny bieg. W samą porę – do „dwudziestki siódemki” pospiesznie kusztykał już kolejny dziadyga w furażerce. „Boże wielki, skąd ich tylu nabrali?! – zdumiał się Waluszek. – Czy to jakiś rezerwat dla emerytów z KGB? Ale czemu ja się dziwię – cały nasz rząd składa się z takich typów. No, może gęby mają nieco bardziej inteligentne. A Przewodniczący ledwo już ciągnie… Ciekawe, ciekawe”.
Gusiew przepadł na jakieś piętnaście minut. Wrócił ze stężałą twarzą, bezlitośnie żując dwudziesty chyba tego dnia papieros.
– Jazda do ONF-u – stwierdził. – Teraz najważniejsza jest szybkość.
– Gdzie? – zapytał Waluszek.
– Pokażę ci. Do Oddziału Neurologii Funkcjonalnej. Wielcy tego świata tak nazywają swoje wariatkowo. Żeby po raz kolejny nie urazić ich delikatnej psychiki.
– Ależ ty się tu czujesz jak w domu – zauważył Waluszek, wykręcając na miejscu maszynę.
– Bywało się – oznajmił krótko Gusiew.
Do długiego budynku ONF-u podjechali od tyłu.
– Widzisz te drzwi? – zapytał Gusiew. – To „numery”. Kilkupokojowe apartamenty z oddzielnymi wejściami. Żeby nie dało się zobaczyć, kogo akurat przywieźli. Zorientowany jest tylko personel medyczny. Podjedź do bocznego wejścia. O, tak. A teraz posłuchaj instrukcji i pouczenia w jednym. Gotowy?
Waluszek bez słowa kiwnął głową.
– Znajdujemy się, przyjacielu, w samym sercu wężowiska, które włada naszą wielką i rozległą Ojczyzną – stwierdził Gusiew. – Wybacz, że cię w to wciągnąłem. Samo tak jakoś wyszło. Trzeba będzie troszkę pocierpieć. Najważniejsze – siedź cicho i nie daj się sprowokować. Jeżeli podejdą do ciebie buhaje w garniturach z krawatami i zapytają, coś ty za jeden, chwilowo spróbuj poskromić swoją pychę. Przywiozłeś swojego szefa, Pawła Aleksandrowicza Gusiewa. Gusiew ma tu jakoby wyznaczoną konsultację. Jak cię zapytają, który Gusiew, odpowiedz – WŁAŚNIE TEN. Spokojnie, pewnym głosem. Więcej niczego nie muszą wiedzieć. Jak się zaczną stawiać… Nie, nie zaczną. Ale w razie czego przypomnij sobie, czego cię uczyli na kursie przygotowawczym. Ten samochód należy do ASB i jest częścią jej terytorium. Postaraj się, żeby cię zrozumiano.
– Postaram się – odpowiedział Waluszek niezbyt pewnym głosem. – Ale posłuchaj, Pe… Czy ja się kiedykolwiek dowiem, kim jest mój partner?
– Sam jeszcze tego dobrze nie wiem – odpowiedział Gusiew i po raz kolejny zostawił Waluszka na pastwę okoliczności i rozmyślań.
Naczelny lekarz ONF, profesor Krumow, nie znosił obecności osób postronnych na swoim terytorium. Mirza Mirzojewicz wpadał w szczególną wściekłość, kiedy ci postronni nosili broń i wygniatali portki w wejściach do sal, ochraniając wielmożnych pacjentów. Krumow warczał na takich „gości” jeszcze kiedy był młodym, rokującym wielkie nadzieje psychiatrą. Akiedy się wybił, dobrze podleczył niektórych kremlowskich „mandarynów” i zajął miejsce odpowiednie dla swoich talentów – nacisnął na wszelkie dźwignie, jakie tylko były w jego zasięgu i osiągnął to, że w pawilonie panowały zgodne z jego życzeniem cisza i spokój. W obecnej sytuacji fochy kaukaskiego księcia stały się okolicznością bardzo Gusiewowi sprzyjającą – miał niemal stuprocentową pewność, że apartament Biełowa nie jest pod ochroną. A sam Gusiew wcale nie był osobą obcą dla Mirzojewicza. Przed ćwierćwieczem Krumow praktycznie go uratował, wyciągając osieroconego i pozbawionego połowy twarzy chłopaka z depresji, która mogła zaowocować nawet i śmiercią.
– A oto i on! – ucieszył się Krumow na widok gościa. – Witaj, byczy chuju!
Profesor miał dość osobliwy zwyczaj zwracania się do bliskich płci męskiej.
– Jam ci jest! – przyznał Gusiew. – Jak się ma najlepszy na świecie psychiatra karny?
– Gdybyż to karny, mój drogi! Gdybyż karny…
– Wasilicz dzwonił?
– Dzwonił, mój drogi, dzwonił… – Krumow wysunął szufladę i wyjął z niej dwie szklaneczki i napoczętą butelkę koniaku. Przez cały czas patrzył na Gusiewa, ten zaś czuł się tak, jakby przenikliwe spojrzenie lekarza zdzierało zeń skórę w poszukiwaniu najdrobniejszej choćby patologii. Profesor nie mógł nie badać swoich rozmówców. Robił to niemal odruchowo.